czwartek, 26 kwietnia 2012

Niebo ze stali. Opowieści z meekhańskiego pogranicza - Robert Wegner

Są takie książki, które łamią zasady, szturmem biorą czytelniczą świadomość, obalają stereotypy, osiedlają się w biblioteczce i, uzyskawszy autonomię, rządzą sprawiedliwie swoją półką.

Niespełna dwa lata temu na księgarnianym regale dostrzegłam okładkę - topór i miecz, czarna skała trawiona płomieniem. Nazwisko autora nic mi wtedy nie powiedziało, o tytule też wcześniej nie słyszałam. Urzeczona jednak prostotą, a zarazem magnetyczną siłą okładki i intrygującym tytułem "Opowieści z meekhańskiego pogranicza" po prostu zajrzałam do środka. Wystarczył jeden akapit, bym wyszła z księgarni bogatsza o dwa zbiory opowiadań z pogranicza zupełnie nieznanego mi Imperium i przeczucie, że nie będę tej decyzji żałować. Było to niezwykłe nie tylko ze względu na hurtowy zakup dwóch książek nieznanego mi wcześniej autora, również dlatego, że opowiadania to w mojej biblioteczce rzadkość - przywiązuję się do bohaterów, krótkie formy zwykle na to nie pozwalają. Zwykle, za wyjątkiem opowiadań Wegnera. Na kontynuację tego genialnego cyklu, tym razem w formie powieści, musiałam jednak czekać aż półtora roku.

Verdanno, nieoficjalnie wspierani przez Czerwone Szóstki, ruszają do ojczyzny drogą najtrudniejszą z możliwych - przez góry. Doświadczenie wozaków w prowadzeniu karawany wspierane przez znajomość gór oddziału pod wodzą Kennetha pozwala ograniczać straty, co jednak będzie, gdy wydostaną się na równinę? Koczownicy Ojca Wojny, który najwyraźniej nie jest tak umierający, jakby się mogło wydawać, z całą pewnością ruszą na ich spotkanie. Z otwartymi ramionami. Otwartymi na tyle, żeby wygodnie napiąć łuk.

Dziewczyny z wolnego czaardanu wspierają Szczurzą Norę w rozwikłaniu zagadki wyjątkowo okrutnych i tajemniczych morderstw zacieśniających coraz bardziej pętlę wokół zamku miejscowego wielmoży. Co ciekawe, ten najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy, że jego poddani giną w niewyjaśnionych okolicznościach. Kailean i Dagna być może wychowały się w siodłach i dworskie maniery są im obce, jednak od tej misji zależy ich życie, a nie będzie łatwo ją wypełnić pod niebem ze stali.

Powrót na meekhańskie pogranicze był dużo łatwiejszy, niż należałoby się po długim czasie, jaki minął od przeczytania poprzednich tomów, spodziewać - nie potrzebowałam przypomnienia, nie było żadnej stopniowej adaptacji do stylu autora... zupełnie, jakbym wczoraj rozstała się z bohaterami.

Rzadko zdarza się autor, który pisze tak minimalistyczne charakterystyki, a jednak jego bohaterowie są żywi i realni jak dobrzy znajomi. Jak Wegner to robi? Otóż zdaje się być orędownikiem starej zasady "nie słowa, lecz czyny" i tak, zamiast czytać podręcznikowy opis postaci Kennetha (gdzie, oprócz wyglądu zewnętrznego, autor musiałby wspomnieć o jego odwadze, sprawiedliwych osądach, pomysłowości, kręgosłupie moralnym, itd.), patrzymy, jak ten ryżowłosy mężczyzna obejmuje dowództwo nad Stajennymi, w jaki sposób stopniowo zdobywa zaufanie oddziału, przydzielonego mu niejako za karę. Wnioski na temat jego charakteru nasuwają nam się same, darzymy go też głębokim, godnym dowódcy, szacunkiem, niczym osobę z krwi i kości.
Czy coś zmienia nazwanie Verdanno upartymi lub zdeterminowanymi, kiedy widzimy karawanę przedzierającą się przez wąskie górskie ścieżki, balansującą na przełęczach i walczącą z surową przyrodą?
Czyny, nie słowa.

Wegner umie pisać, i to pisać tak, że natychmiast stajemy się częścią świata przez niego wykreowanego, wpadamy w wir zdarzeń i to rytm naszych serc odmierza czas od naciągnięcia cięciwy do upadku wroga rażonego strzałą... i tylko fakt, że siedzimy wygodnie na kanapie, a obok stygnie zapomniana kawa, pozwala podejrzewać, że to nie była nasza strzała, co więcej, konstatujemy zdziwieni, że w ogóle nie mamy łuku...

Autor postawił sobie poprzeczkę bardzo wysoko, nie tylko napisał kontynuację cyklu opowiadań, zrobił to w zgoła odmiennej formie i... odniósł sukces. Powieść czyta się równie świetnie, co opowiadania, a nieco ponad 600 stron starcza zaledwie na niepełne trzy dni. Świetnie napisane postacie, genialnie wykreowany świat, pędząca na łeb na szyję akcja, żywe opisy potyczek i starć zbrojnych, mrożące krew w żyłach, momentami makabrycznie zobrazowane tortury, dreszczyk przechodzący po plecach, gdy odkrywamy nowy szczegół...
Dziś już wiem, że w tym rozbudowanym uniwersum nawet przekradająca się chyłkiem osoba czy najdrobniejszy detal mogą mieć ogromne znaczenie, a wszystko jest częścią doskonale zaplanowanej sagi. I to jakiej sagi! Mam nadzieję, że na tomie czwartym się nie skończy.

Mogłabym mnożyć zachwyty nad talentem Wegnera, a to i tak nie zmieniłoby faktu, że "Opowieści z meekhańskiego pogranicza" to najlepszy "kawałek" polskiej fantastyki ostatnich lat, jaki można kupić. Szkoda tylko, że Peter Jackson raczej ich nie zekranizuje.

Pozycja obowiązkowa!

Recenzje pozostałych części:
Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ-Południe.
Opowieści z meekhańskiego pogranicza.Wschód-Zachód.

Wydawnictwo: Powergraph
liczba stron: 624
oprawa: twarda, z mapą
cena z okładki: 47,00 PLN

Przypominam o trwającym konkursie

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Pan Lodowego Ogrodu. Tom III - Jarosław Grzędowicz

Zwykle "mniej znaczy więcej" - czy to w kwestii ubioru, wnętrzarstwa czy też literatury. Na "książkowym gruncie" można by tę regułę tłumaczyć na przykład tak, że jeśli wysyłamy Ziemianina na inną planetę z misją, to postarajmy się, aby elementów obcych było zawsze o jeden mniej, niż byśmy chcieli w naszym dziele umieścić, bo im bardziej udziwnimy ten obcy świat, tym mniej prawdopodobny on będzie. Tę złotą regułę bardzo ciężko jest zastosować w praktyce i często zdarza się, że coś idzie nie tak. Przykładem takiego nieumiarkowania w udziwnianiu świata przedstawionego wykazał się swego czasu Marek Utkin, Grzędowicz z Panem Lodowego Ogrodu znalazł się na bibliotecznej półce przeciwwagi, łamiąc przy tym zasadę umiarkowania na wszelkie możliwe sposoby.

Midgaard bardzo przypomina Ziemię za czasów legendarnego króla Ćwieczka (czyli głębokie, ciemne średniowiecze) - jedni są rolnikami, inni wojownikami, jedni wegetują w strachu, chłodzie i głodzie, drudzy na nich napadają. Jednak w zasadzie na tym podobieństwa się kończą. Ludzie z Midgaardu różnią się od Ziemian przede wszystkim fizycznie - weźmy chociażby ogromne oczy praktycznie pozbawione białkówki; zwierzęta zaś przypominają nasze swojskie czasem jedynie  z funkcji - wyobraźcie sobie na przykład, że dosiadacie ogromnego, rogatego, mięsożernego konia. Największa jednak różnica to obecność "czynnika M" (czyli magii) oraz fakt, że ten świat nie ma szans na jakikolwiek rozwój - jeśli postęp technologiczny wysuwa się poza wyznaczone w Pieśni Ludzi (normującej wszelkie aspekty życia - od odzienia i kształtu domów począwszy na wiedzy i umiejętnościach poszczególnych plemion skończywszy) ramy przychodzi Martwy Śnieg, który przynosi całkowity reset rzeczywistości.

Tyle by wystarczyło, by napisać całkiem ciekawą, może nawet dobrą powieść, Grzędowicz posunął się jednak dalej. Znacznie dalej.

Mamy dwa wątki i dwóch głównych bohaterów, zdarzenia i postacie tak różne, jak to tylko możliwe. Vuko i Filar nie tylko pochodzą z różnych planet, warstw społecznych, dzieli ich również wiek, doświadczenie, wiedza, temperament, sposób wysławiania, priorytety, światopogląd... słowem: wszystko. Czytelnika już od pierwszego tomu dosłownie skręca ciekawość, jak połączą się te dwa wątki. Zdradzę tylko tyle, że w wyjątkowo przewrotny sposób.

Zresztą, na brak szeroko rozumianej przewrotności u Grzędowicza nie można narzekać. Każdy z tomów wprowadza na scenę jednego z zaginionych naukowców, szaleństwo których ograniczone jest chyba jedynie możliwościami autora (hmm, czyli zgoła nieograniczone). W tomie pierwszym Van Dyken stworzył sobie świat rodem z Boscha i zamienił Drakkainena w drzewo, w tomie drugim brniemy głębiej w koszmar przez niego stworzony, kąpiemy się we krwi w Czerwonych Wieżach, by potem oglądać wraz z naszym przeklinającym po fińsku eks-entem lodowy drakkar. Tom trzeci to podróż tymże pseudowikińskim statkiem do Lodowego Ogrodu, więcej fińskich przekleństw, miriady disnejowskich wróżek, śpiąca królewna oraz Midgaardczycy z ich ogromnymi oczami śpiewający piosenkę z filmu "Nakarmić kruki". Nie wiem, co bierze Grzędowicz, ale poproszę to samo.

Dla mnie dobra książka to taka książka, która za mną"chodzi". To taka książka, która inspiruje, chociażby do zapoznania się z twórczością Boscha, słuchania w kółko piosenek, o których wspomina autor, sięgnięcia po lektury przez niego sugerowane. Dobra książka to taka, której bohaterowie są naszymi przyjaciółmi, a fabuła potrafi nam się przyśnić. Jarosław Grzędowicz wpisał się do mojego prywatnego kanonu autorów dobrych książek już pierwszym tomem Pana Lodowego Ogrodu, poprawił ten wynik drugim, a trzecią odsłoną przygód Drakkainena tylko mnie w tym utwierdził. Tylko, perkele, kiedy w końcu się ukaże się tom czwarty?


Wydawnictwo: Fabryka Słów, 2009
liczba stron: 497
oprawa: miękka
cena z okładki: 33,00 PLN
Posłuchajcie wraz ze mną :)

  

środa, 11 kwietnia 2012

Dwie strony medalu - J.M.R. Michalski

Adam Czarniecki - przystojny, zbuntowany, niezbyt lubiany przez nauczycieli, uwielbiany przez liczne kochanki i "przeleciółki", lider lokalnej grupy hooligans z aspiracjami, by dowodzeni przez niego Pretorianie zajęli pierwsze miejsce w tabeli ustawek, organizator radomskiego Fight Club, wzięty imprezowicz, poeta, fascynat szachów, Paulo Coelho i historii, po śmierci brata-dealera skłócony z Bogiem.

Michał Bogucki - przystojny, uwielbiany przez wszystkich wokoło, doskonały uczeń, sportowiec, udziela się w miejscowym ośrodku pomocy społecznej, od lat z tą samą dziewczyną - modelką, gorliwy chrześcijanin, który każdy dzień zawdzięcza Bogu.

Najlepsi przyjaciele - jak to w życiu bywa przeciwieństwa się przyciągają.

Pewnego dnia w tej sielance pojawia się Alicja. Adam w pijackim widzie dostrzega tę czarnowłosą dziewczynę na dyskotece. Najpiękniejsza w klasie bez dwóch zdań (bo, oczywiście, chodzi do tej samej klasy), ku uciesze katechety ma plan zorganizować w swoim nowym rodzinnym mieście, Radomiu, scholę. Adaś jest ostatnim facetem, na którego by spojrzała, aż do momentu, kiedy ten brawurowo ratuje śliczną brunetkę przed gwałcicielami w ciemnym zaułku (sam przeciw wielu, ale przecież on ma swe tajemnice), gdzie trafił śledząc ją. Jeśli jeszcze nie zaświeciła się Wam lampka nad głowami, to informuję, że bardzo przypominało to scenę ze Zmierzchu, za wyjątkiem tego, że Adam, z oczywistych względów, nie słyszał myśli tych szumowin. Jak wiadomo "wielka miłość nie wybiera, czy ją chcemy nie pyta nas wcale", tych dwoje łączy zatem ogromnie ckliwe uczucie, jednak nie wszystko układa się jak w bajce.

Pan Michalski napisał w mailu do mnie "Bardzo podoba mi się sposób w jaki recenzuje Pani książki. Mam ogromną prośbę by zechciała również Pani zrecenzować moją powieść." Panie Janie, jest mi niezmiernie przykro, że nie mogę spełnić Pana oczekiwań względem tej recenzji. W Pańskiej lekturze (idąc za Pańską nomenklaturą z dalszej części maila) zbyt wiele rzeczy nie jest na miejscu.

Po pierwsze - postaci. Odniosłam wrażenie, że tworząc Michała i Adama autor wziął kawałek papieru i po jednej stronie wypisał cechy porządnego chrześcijanina, a po drugiej "tego złego". Przykłady? Michał pije piwo lub XV-wieczne francuskie wino, Adam - wódkę. Michał słucha Barry'ego White'a, Adam - Dżemu. Adam to brunet, Michał... zgadniecie?

Po drugie fabuła - w momencie pojawienia się na scenie Alicji wiedziałam, jak dalej potoczy się akcja. Nie będę tego komentować.

Po trzecie - dialogi. Rehabilituję niniejszym wszystkie paranormale ze Zmierzchem na czele. Meyer to wirtuozka wyznań miłosnych... Jeśli kiedyś pisałam, że dialogi przypominają monolog z podziałem na role - cofam to, wymyślę inne określenie dla tamtych, gdyż dopiero teraz doświadczyłam takich pseudo-dialogów.

Po czwarte - język. Niech sobie przeklinają, już nie raz podkreślałam, że w niektórych przypadkach, a hooligans do nich należą, uważam podwórkową łacinę za dozwoloną, wręcz wskazaną, jednak osiemnastolatkowie w roku pańskim 2011 na pewno nie będą "spaleni blantem". Nie będą też się do siebie zwracać "przyjacielu" w co drugim zdaniu. Pójdę o krok dalej: ludzie ocierający się o margines społeczny nie będą się do siebie zwracać zdaniami wielokrotnie złożonymi używając słownikowej polszczyzny.

Poza tym książka jest najeżona błędami stylistycznymi, interpunkcyjnymi, zdarzają się literówki, powtórzenia, przynajmniej raz pomyliło się imię jednej z postaci. Za co wzięło pieniądze dwóch redaktorów?

Dużym minusem były też zbliżenia walk na pięści z trzaskającymi kośćmi, podczas gdy najodważniejszą sceną erotyczną okazało się polizanie po uchu i rozpięcie spodni przez ich właściciela. Gdzie tu konsekwencja? Albo idziemy na całość: na ringu krew się leje, a oddechy w sypialni przyspieszają, albo rezygnujemy z obydwu "atrakcji".

Całość jest przesiąknięta chrześcijańską ideologią, jednak, ponownie, brakuje w niej konsekwencji - seks przedmałżeński? zakończenie (którego tu nie przytoczę, bo może ktoś się mimo wszystko skusi na przeczytanie)???

Nie potrafię sprecyzować grupy docelowej. Młodzież - Wszechpolska chyba? Dorośli - tylko po co? Chłopcy (tfu! chciałam rzec: MĘŻCZYŹNI osiemnastoletni) - i o tych wszystkich "kochamciach nadżyciemciach" mają niby czytać, kiedy sam autor podsuwa alternatywę w postaci Mario Puzo i Chucka Palahniuka? Dziewczęt... KOBIETY osiemnastoletnie, znaczy - losy kibola nieudolnie indoktrynowanego przez dziewczynę-żonę_przyszłą i przyjaciela raczej ich nie zainteresują. Boję się wymieniać dalej.

Mimo usilnych chęci znalezienia jakiegokolwiek pozytywu (a wiecie, że zawsze się staram je znaleźć) muszę wyznać, że jest to jedna z najgorszych książek, jakie przyszło mi przeczytać i zrecenzować.

Nawet okładka mi się nie podoba.

Wydawnictwo: Lucky
liczba stron: 207
oprawa: twarda
cena z okładki: 22,00 PLN
jak do mnie trafiła: przesłana przez autora
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...