środa, 17 lipca 2013

Światła września - Carlos Ruiz Zafon

Czasem mam ochotę oderwać się od swojego "dorosłego" życia, znów przeżyć jakąś niesamowitą przygodę, chociaż w wyobraźni poczuć dreszczyk emocji, stać się na krótką chwilę beztroskim dzieckiem. Już od pierwszego spotkania z Zafonem przy okazji lektury Pałacu Północy wiem, że tego właśnie mogę się spodziewać po tym autorze, dlatego z radością sięgnęłam po Światła września, trzecią w dorobku Zafona książkę dla młodzieży.
Jest rok 1936, Simone Sauvelle po śmierci męża zostaje praktycznie bez środków do życia. Dzięki pomocy sąsiada udaje jej się dostać pracę jako ochmistrzyni normandzkiej rezydencji Lazarusa Janna, wynalazcy i właściciela fabryki zabawek. Pani Sauvelle wraz z dziećmi: 14-letnią Irene i młodszym Dorianem wyjeżdża do Normandii. Podczas pierwszej wizyty u gospodarza rodzina Sauvelle zostaje oprowadzona po części domu pełnego przedziwnych mechanicznych zabawek. Dowiaduje się również o dziwnej chorobie żony Lazarusa. Po pewnym czasie Irene zaprzyjaźnia się z Hannah, kucharką wynalazcy, dzięki której poznaje Ismaela. Kiedy Hannah zostaje odnaleziona martwa, Irene i Ismael postanawiają zgłębić tajemnicę jej śmierci. Aby tego dokonać, będą musieli rozwiązać szereg zagadek związanych z Lazarusem i jego żoną.
źródło opisu: Wydawnictwo Muza, 2011

Podobnie, jak w Pałacu Północy fabuła okazała się dość przejrzysta i przewidywalna, co równoważył piękny (choć prosty) język i wręcz przepełniony magią styl autora. Mam czasem wrażenie, że Zafon opowiada historię już wcześniej istniejącą gdzieś na pograniczu mojej świadomości, jakby oblekał spektrum w ciało i przywracał światu nieco zapomniane postaci. Nie zaskakują mnie koleje losu zafonowych bohaterów, ale nie rozczarowuje mnie to, w końcu tę opowieść po prostu sobie przypominam - brak zaskoczenia staje się poniekąd naturalną częścią procesu poznawczego.

W przypadku Świateł września odczucia mam ambiwalentne: tę historię można było opowiedzieć w sposób pełniejszy, dodając pewne szczegóły, nieco rozciągając czytelnikowi przyjemność płynącą z lektury, albo wręcz przeciwnie - te niedopowiedzenia stanowią jej urok, działając na naszą wyobraźnię, pozwalając na stworzenie własnej wersji zdarzeń. Moje wewnętrzne dziecko ucztuje, dorosła ja zaś nie jestem ani rozczarowana, ani zachwycona.

Niedopowiedziana czy nie, książka urzeka i hipnotyzuje widmem dziecięctwa dawno utraconego, a jednak będącego na wyciągnięcie ręki, co oczywiście podsyca mój głód na twórczość Zafona, któremu mówię "Do przeczytania!".

Polecam!

Tytuł oryginału: Las luces de septiembre
Tłumaczenie:
Katarzyna Okrasko, Carlos Marrodán Casas
Wydawnictwo: Muza, 2011

liczba stron: 256
oprawa: miękka

środa, 22 maja 2013

P.S. I love you - Cecylia Ahern. Książka vs. film

Ostatnio jestem zmęczona. Zmęczona paranormalami, zmęczona powieściami fantasy powielającymi tolkienowski schemat, zmęczona kryminałami, które już w pierwszym rozdziale zdradzają zakończenie. Nudzi mnie i męczy czytanie identycznych powieści o różnych tytułach i autorach, więc sięgam po sprawdzone tytuły, lub po omacku szukam czegoś innego, wychodzącego poza moją strefę bezpieczeństwa. Czasem korzystam w tych poszukiwaniach z podpowiedzi innych czytelników i tak było tym razem. P.S. Kocham cię miało być powieścią o życiu po śmierci męża i przyjaciela w wyniku choroby. Zdaniem osoby, która mi tę pozycję poleciła, to książka, którą czyta się z bólem serca. Ujrzałam w tej rekomendacji szansę na ucieczkę od mojego zmęczenia powtarzalnością.

Książkę charakteryzuje nierówna narracja: najpierw siedzimy głęboko w głowie Holly, głównej bohaterki opłakującej śmierć ukochanego męża Gerry'ego. Widzimy, jak bardzo samotne są dni i noce w pustym domu i brak wsparcia ze strony przyjaciół i rodziny (którzy PRZECIEŻ mają własne życie, nie zawsze usłane różami, czego hipokrytka-Holly jakoś nie dostrzega. Nie wspominając już o nieodbieraniu telefonów przez naszą osamotnioną disco divę, jak zwracał się do niej mąż...), i nie zajmują się nią non stop (a pisałam, że Holly ma 30 lat?). Pustkę w jej życiu wypełniają listy od zmarłego małżonka, który prowadzi swą infantylną żonę przez najcięższy okres pierwszego roku po swojej śmierci. Holly co miesiąc otwiera kopertę z nowymi wskazówkami: by kupiła lampkę nocną, nowy ciuch, poszła na imprezę. Każda z notatek (ciężko je bowiem nazwać listami) zawiera takie samo post scriptum: kocham cię. Może czytając nawet uronimy parę łez, choć wierzcie mi, film o tym samym tytule, stanowiący bardzo luźną ekranizację powieści Ahern, wyciska łzy jak cebula, tutaj mamy do czynienia co najwyżej z łzami towarzyszącymi ziewnięciu. Potem obserwujemy jej coraz bardziej bezmyślne chichotanie i następują strony wypełnione literami chyba jedynie w celu zwiększenia objętości książki, zdarza się czasem wizyta w głowie Holly, ale zaraz przenosimy się na nią za sprawą wizyty u fryzjera, głowa, pijaństwo, głowa, ciuchy... wesołe wdowieństwo przerywa czasem myśl o Gerrym.

Ahern zabrakło chyba doświadczenia życiowego, by sprostać powiedzeniu "czas leczy rany". Ból i pustka po stracie męża na samym początku zostają nakreślone całkiem wyraźnie (jednakowoż w sposób rozczarowująco niegodny dłuższej refleksji), potem stopniowo słabną, niestety nie z uwagi na upływ czasu i leczenie duszy, a z uwagi na ciągłe powtarzanie tych samych frazesów. Nie wiem, jak Was, ale moich myśli w obliczu wdowieństwa i bezrobocia (to bezrobocie Holly to bardziej złożony problem, w który wolę nie wnikać, naprawdę) nie zaprzątałaby "spensive white dress" i zakrapiane dziewczyńskie wyjścia na miasto, których Holly co prawda nie pamięta, ale czuje się podczas nich samotna. Te "turbulencje" na wdowiej ścieżce Ahern nawet próbuje niwelować poprzez ciche dni między Holly, a jej przyjaciółkami, a nawet czymś na pozór depresji, ALE to nadal są jedynie strony wypełnione literami, nie emocjami.

Czego brakuje książce, posiada film. Jak już wspomniałam, jest to bardzo luźna ekranizacja. Akcja zostaje przeniesiona do Nowego Jorku zbędni członkowie irlandzkiej rodziny zostają zastąpieni przez matkę z problemami ze zdobywczynią Oskara Kathy Bates w tej roli (książkowa matka miała na imię Elisabeth, nie rozumiem zabiegu zmiany imienia na Patricia). Związek Holly i Gerry'ego zyskuje pikanterii, Gerry z przeciętnego pierwszego chłopaka robi się seksownym facetem w skórzanej kurtce i w dodatku śpiewającym (a to zasługa Gerarda Butlera, może nie utytułowanego, ale z pewnością apetycznego). Para poznaje się w Irlandii na wyprawie Holly w poszukiwaniu siebie. Holly w interpretacji oskarowej Hilary Swank zyskuje rumieńców, choć nadal jest dość infantylna i płytka. Fabuła zostaje dość mocno zmieniona czerpiąc tylko z najlepszych pomysłów Ahern. O ile epizod z księżniczką Holly z Finlandii został wykorzystany, to nie stał się on kanwą do żadnego programu telewizyjnego i Holly i dziewczyny nie zyskały dzięki temu swoich groupies, co w książce było drażniące. 

No i czas a nie zużyta taśma filmowa leczy rany.

Książka po polsku pewnie tak samo męczy, jak w oryginale, bo nie spodziewam się, że tłumacz miał pole na dokonanie cudu bez uszczerbku dla wierności orygniałowi (a może się mylę?). Jak długo da się znosić głupawe chichotanie i jeszcze głupsze rozterki głównej bohaterki w jakimkolwiek języku? Powinnam była pozostać przy filmie i to Wam polecam.
 
Polski tytuł: P.S. Kocham Cię
Pierwsze wydanie:
2004
Ekranizacja 2007, reż. Richard LaGravenese
Hilary Swank, Gerard Butler
Czy Lisa Kudrow kiedykolwiek wyszła z roli Phoebe?

wtorek, 30 kwietnia 2013

Miłość ponad czasem (Żona podróżnika w czasie) - Audrey Niffenegger

Macie tak czasem, że polski tytuł (lub tytuł w ogóle) skreśla jakąś książkę w Waszych oczach? Taką właśnie sytuację miałam z debiutancką powieścią Niffenegger w czasach, kiedy było o niej bardzo głośno. Miłość ponad czasem? czyli kochają się miłością wielką itd., nagle jedno umiera młodo, a drugie zapomnieć nie może i żyje wspomnieniami aż do śmierci w podeszłym wieku - pomyślałam - nie ma mowy! Najlepsze recenzje, ekranizacja, nawet rekomendacje BBC nie były w stanie mnie przekonać do zmiany zdania. A potem obejrzałam film.
Co ciekawe, nie była to pozycja z tych wgniatających w fotel, kreacje aktorów nie urzekły mnie jakoś specjalnie, muzyka czy scenografia nie zachwyciły szczególnie, fabuła zdała się aż za bardzo pogmatwana, akcja posuwała się naprzód raczej sennie, pomyślałam sobie jednak, że książka, na podstawie której ten "taki sobie" film powstał, musi być naprawdę niezła.

Poplątana historia trudnej miłości opowiadana jest równolegle i naprzemiennie przez Henry'ego i Clare i pokrywa okres blisko 40 lat. Mimo łączącej ich ośmioletniej różnicy wieku, ona poznała go jako sześciolatka (on miał w tej chwili 36 lat), dla niego ich pierwsze spotkanie miało miejsce w chicagowskiej bibliotece kiedy miał lat 28, a Clare 20. Brzmi skomplikowanie? Wbrew pozorom ta część historii nie jest tak zagmatwana, jak się wydaje, Henry cierpi bowiem na pewną chorobę, w wyniku której  jest ciskany niczym piłeczka nie tylko w przestrzeni, ale również w czasie.
 
Niezależnie, jak rozłożone w czasie są perypetie miłosne artystki i bibliotekarza, ta książka porusza problem egoizmu w związku. Dojrzały mężczyzna wychowuje sobie żonę: kształtuje jej gust literacki, uczy języków, wyrabia poglądy; powoli z mentora staje się przyjacielem, ukochanym; sprawia, że kolejne spotkania stają się osią jej życia, przyczyną jej alienacji wśród rówieśników; kusi tajemnicą, nęci swoją dojrzałością, bez skrupułów uzależnia od siebie. Kiedy spotykają się jako osoby dorosłe, ona nieprzerwanie jest pod jego urokiem, on, na tym etapie swojego życia zupełnie jej nie znając, wskakuje w rolę przygotowaną przez swoją późniejszą wersję niczym w wygodne buty - teraz ma już dokąd wracać, ma kogoś, kto opatrzy rany, ma kochankę, powiernicę i wpatrzoną w siebie żonę, która bezkrytycznie go uwielbia. Całe ich wspólne życie podporządkowane jest jego przypadłości, jego problemom, on podejmuje decyzje, ona trwa przy nim niczym ta skała, czekając na niego, dbając o niego, egzystując u jego boku z jedynym pragnieniem: urodzić dziecko. Czy można ich relacje nazwać prawdziwą miłością?

Trudne dzieciństwo, alkoholizm ojca, własna ciężka choroba, ciągłe zagrożenie i niepewne jutro ukształtowały Henry'ego w taki, a nie inny sposób. Nie dziwią jego własne zmagania z butelką, toksyczny związek przed poznaniem Clare czy wybuchy agresji. Cały czas zastanawiałam się, ile prawdziwego siebie obnaża podróżnik w czasie przed swoją żoną. Czy jest czułym mężem, schorowanym nieszczęśnikiem, socjopatą, czy tracącym nad sobą panowanie awanturnikiem z bocznej uliczki? Jak odnajduje się w tym wszystkim Clare, której życie, niezależnie od obecności tajemniczego mężczyzny, również nie było usłane różami? Jaki będzie finał? Warto się przekonać osobiście.
 
Miałam rację: przeciętny film był ekranizacją naprawdę ciekawej powieści. Żonę podróżnika w czasie pochłaniałam łakomie, niemal całkowicie się w tej książce zatracając, przegapiłam nawet własny przystanek. 

Polecam!
Tytuł oryginału: Time Traveller's Wife
Tłumaczenie:
Katarzyna Mallita
Wydawnictwo: Świat Książki
, 2004
liczba stron: 491
oprawa: twarda

czwartek, 18 kwietnia 2013

Wielki Las - Zbigniew Nienacki

Kilkakrotnie już podkreślałam, że Zbigniew Nienacki jest jednym z moich ulubionych pisarzy, do którego książek wracam regularnie i z radością przyjmuję na mojej półce dotychczas nieczytane pozycje. Wielki Las to kolejna jego powieść po wielu latach odnaleziona na półce, odkurzona i ponownie pochłonięta jednym tchem.

Głównym bohaterem jest niezaprzeczalnie tytułowy Wielki Las, a dokładniej jego beletrystyczny odpowiednik, za pomocą którego Nienacki obrazuje człowieka i jego miejsce w społeczeństwie.. To z Wielkim Lasem wchodzą w interakcje wszyscy pozostali bohaterowie, świadomi lub nieświadomi jego milczącej, złowrogiej obecności, podatni na kaprysy leśnych demonów. To Wielki Las wydziera Horstowi Sobocie każdego dnia kolejny skrawek jego życia, boleśnie uświadamiając, że jedyną rzeczą pewną i stałą jest czekająca w stodole trumna. To Wielki Las był przed laty świadkiem hańby Weroniki, ale też sprawił, że zamieszkała z Sobotą w jego domu na półwyspie, skąd uciekła, by Las mógł ją ponownie pohańbić. Ścieżki Wielkiego Lasu przemierza siejąc grozę samotny wilk, który pojawił się w okolicy w tym samym czasie, co Józef Maryn, kolejny mieszkaniec domu Horsta. Wielki Las podjął próbę przedefiniowania Józefa Maryna, by ten mógł zapomnieć inne życie w innym świecie, gdzie nosił inne nazwisko i był innym człowiekiem.

Przykro mi, nie jest to lektura lekka, łatwa, ani przyjemna. Nie dość, że autor używa naszego pięknego języka w stopniu zaawansowanym, to jeszcze każe nam myśleć. Jak zwykle przy książkach Nienackiego spędziłam długie godziny analizując każdy drobny aspekt wyborów podejmowanych przez ludzi przez niego opisanych.

Świadomie piszę "ludzi", a nie "postaci" czy "bohaterów", ponieważ mamy tu do czynienia z ludźmi z krwi i kości, przynajmniej w przypadku mężczyzn. Każda z osób przewijających się przez powieść jest zdefiniowana przez swoje czyny i nasze własne jej postrzeganie. Mamy szansę ocenić każdego na własną rękę. Autor nie pisze "był miły/gburowaty/skryty/wesoły", nie narzuca nam sympatii w stosunku do jednej osoby i nie każe potępiać innej, jedynie wygląd zewnętrzny został opisany przymiotnikowo "wysoki(a), włosy blond, szerokie biodra, silne ramiona" itd. Ale kogo aparycja interesuje, kiedy mamy takie spektrum charakterów?

Niestety, trochę gorzej jest u Nienackiego z postaciami kobiecymi. Mizoginii w jego dorobku literackim nie sposób nie zauważyć. Kobiety występują w szatach kusicielek, nierzadko femme fatale, są sprowadzane do roli obiektów seksualnych i niemal jedynie przez pryzmat płciowości postrzegane. Kobieta jest gwałcona z własnej winy: prześwitująca bluzka, rozpięte guziki, zakasana spódnica podczas prac domowych. Z obrazu kobiecości szkicowanego przez Nienackiego nieodmiennie wyłania się rozbuchana seksualność szukająca ujścia w perwersyjnych okolicznościach.

Chociaż trudno mi tę karykaturę kobiet zaakceptować, to jednak każdemu z największą stanowczością polecam lekturę książek tego autora. Ze świeczką szukać innego pisarza, który tworzy tak różnorodne i skomplikowane światy zaludnione całymi pokoleniami ludzi z bogatymi biografiami i bagażami doświadczeń, nadając im przy tym takiej wiarygodności, że zatracam granicę między rzeczywistością, a literacką fikcją.

Czytelnik błąka się po zawiłych ścieżkach Wielkiego Lasu, czasem znajdując piękne i słoneczne polany, najczęściej trafiając jednak na mroczne i ciemne zakątki, których pierwotna, tajemnicza atmosfera przytłacza i przeraża. Czy Maryn patrzący na gwałt na Weronice, jest dogłębnie zły? Czy można znaleźć usprawiedliwienie dla obojętności w obliczu krzywdy? A przecież Maryn to tylko jedna z wielu składowych systemu leśnego, których występne uczynki pokazuje nam Nienacki. Czy czerpanie satysfakcji z upokorzenia innych jest złe? Czy istnieje mniejsze lub większe zło? Kto jest ofiarą, kto katem, gdzie przebiega granica? Czy łańcuch pokarmowy ma jakiekolwiek ograniczenia? Czy edukacja równa jest ucywilizowaniu? 

Meandry ludzkiego umysłu, zło i plugawe uczynki czające się zarówno w pokojach pięciogwiazdkowych hoteli, zaciszu wielkomiejskiego mieszkania czy wiejskiego domu, jak i w leśnych ostępach i trudna droga do prawdziwej, czystej miłości - czy potrzebujecie większej zachęty?

Jakże się cieszę, że są książki, które przy każdym kolejnym czytaniu nie tylko się nie nudzą, a wręcz przeciwnie: zaskakują kolejnym odkrytym sekretem, innym spojrzeniem na którąś postać, wreszcie inną oceną rzeczywistości.

POLECAM!!!

Wydawnictwo: EURO, 1990
liczba stron: 415
oprawa: miękka

niedziela, 24 marca 2013

Poradnik pozytywnego myślenia - Matthew Quick

Pat Peoples spędził w swoim mniemaniu dwa, dla świata jednak aż cztery, lata w niedobrym miejscu, zakładzie zdrowia psychicznego. Przez cały ten czas, przynajmniej ten czas, o którym Pat nam opowiada w swoim pamiętniku-liście do żony, ciężko pracował nad sobą, aby Nikki, dała mu szansę i tym samym zakończyła okres rozłąki. Zdaje sobie sprawę z tego, że był złym mężem, zawsze stawiał na swoim i w dodatku w czasie trwania małżeństwa przytył, ale bardzo się stara zmienić, być miłym człowiekiem, odbywa wielogodzinne treningi kształtujące nowe ciało, dużo czyta, a ataki miewa już tylko wtedy, kiedy w pobliżu pojawia się prześladujący go Kenny G.

Mama zdobywa nakaz sądowy i zabiera go do domu, by tam powoli powrócił do normalnego życia. Oczywiście będzie musiał brać udział w sesjach terapeutycznych, brać przepisane leki i przestrzegać pewnego ustalonego trybu życia, zdaniem lekarzy i rodziny polegającego przede wszystkim na pogodzeniu się z faktem, że Nikki już nie ma.

Najważniejszymi osobami w życiu Pata są despotyczny ojciec, zadowolony jedynie, gdy jego ukochana drużyna futbolowa wygrywa i matka, podporządkowana mu bez reszty. Pewnego dnia uzależniony od tabeli wyników mały świat tej rodziny zostanie wywrócony do góry nogami z pomocą tajemniczego przyjaciela i wielkiego telewizora.

Za sprawą przyjaciela z liceum, w podporządkowanej harmonogramowi treningów egzystencji Pata pojawia się Tiffany, która jest co najmniej równie pokręcona, jak on sam. W wieczór ich poznania proponuje mu seks, a kiedy on odmawia, wtula się w niego i płacze. Potem codziennie czeka na niego przed domem i przebiega za nim piętnastokilometrowe odcinki w całkowitym milczeniu. Co by Nikki pomyślała, gdyby wiedziała, że łazi za nim jakaś laska? Tiffany jest denerwująca i najwyraźniej chce od Pata czegoś bliżej niesprecyzowanego, ale jedyne, czego on chce od niej, to jak najszybciej się jej pozbyć. W tym celu zaprasza ją na randkę.

Nikki to Godot w żeńskiej postaci. Nie byłam do końca pewna, czy istnieje naprawdę, ani co się z nią stało, musiała w końcu być jakaś przyczyna czteroletniego odizolowania głównego bohatera, a autor nie podawał odpowiedzi na tacy. Pat z podziwu godną determinacją dążył jedynie do stania się godnym obecności ukochanej żony w jego życiu. Wierzył, że przyjdzie moment, w którym ona wróci, nie wiedział ani kiedy, ani w jaki sposób, ta wiara, pozytywne myślenie, było motorem dla zmiany, która się w nim przez lata rozłąki dokonywała.

Poradnik pozytywnego myślenia to wspaniała książka o sile nadziei, o tym, że nie można się poddawać, o przyjaciołach, którzy pomagają otrzepać się i iść dalej, i w końcu o miłości w różnorodnych postaciach: rodzicielskiej, braterskiej, romantycznej. To historia walki o zdrowie psychiczne człowieka, który nie do końca wie, co się z nim dzieje.
To studium stosunków międzyludzkich na różnych płaszczyznach, czego najlepszym przykładem może być obserwowanie oczami Pata strajku jego matki, zaskakujące, dziecinne wręcz, spojrzenie na małżeństwo rodziców; jej list, przypadkiem znaleziony przez syna rzucający na sytuację inne światło; postawa ojca stanowiąca jakże wyraźny, choć milczący, komentarz i w końcu nasza własna ocena, na luksus której pozwala nam Quick.

Bardzo inteligentnie napisana, zostawiająca czytelnikowi miejsce na refleksje, trzymająca w napięciu, pozytywnie zaskakująca swą nieprzewidywalnością, nużąca jedynie kibicowaniem drużynie futbolowej.

Zdecydowanie polecam i Poradnik... i pozytywne myślenie!

Tytuł oryginału: The Silver Linings Playbook
Tłumaczenie:
Maria Borzobohata-Sawicka, Joanna Dziubińska
Wydawnictwo: Otwarte, 2013

liczba stron: 380
oprawa: miękka
cena z okładki: 34,90 PLN
***
Ogromny minus dla wydawnictwa za rozpoczynanie rozdziałów zawsze od nieparzystej strony, szerokie marginesy, dużą czcionkę i odstępy między wierszami (płacimy wcale nie tak niską cenę za mnóstwo pustych stron i nieco wątpliwą estetykę).

Muszę obejrzeć film!

czwartek, 21 marca 2013

Zabójstwo z lekką nadwagą - Meg Cabot

Ileż ja się dobrego naczytałam o Meg Cabot, że taka błyskotliwa, że jej powieści są takie świeże... stwierdziłam, że i ja muszę się o jej wspaniałości przekonać inaczej, niż tylko oglądając ekranizację Pamiętnika Księżniczki (choć mam wrażenie, że mogłam go wcześniej czytać), jej najsłynniejszego dzieła. Na wspomniany Pamiętnik jestem już trochę zbyt dojrzała, ale przecież Pani Cabot pisze również dla starszych czytelniczek, i to w dodatku kryminały - tym oto sposobem trafiło do mojej biblioteczki Zabójstwo z lekką nadwagą.

Heather Wells ma trzydzieści lat, psa Lucy, lekką nadwagę i swojego wykładowcę matematyki z zajęć wyrównawczych na Uniwersytecie Nowojorskim, blond wegetarianina Tada, za chłopaka.  Jest byłą gwiazdką muzyki pop, którą kochająca mamusia pozbawiła majątku, dorywczo pracuje u niespełnionej miłości swojego życia, a na pełny etat w Akademiku Śmierci - domu studenckim, gdzie doszło do kilku morderstw. W przedmiotowym Zabójstwie... ofiarą kolejnego z nich pada szef Heather, a ta będzie się starała pomóc policji w odnalezieniu sprawcy.

Wydawniczy fastfood nawet dla czytelnika z lekką gorączką, jakim dziś jestem: nad fabułą skupiać się nie trzeba - kręci się, wbrew oczekiwaniom, nie wokół poszukiwań zabójcy, a wokół śmieciowego jedzenia (w dużych ilościach) i seksu (w wersji dla starszych nastolatek), wysilać umysłu w poszukiwaniu rozwiązania zagadki też nie musimy - sprawcy domyśliłam się zanim na dobre wkroczył na scenę, chociaż Cabot nieudolnie próbowała zmylić czytelnika. To kuriozum koło kryminału mogło leżeć na księgarnianej półce. Humor jak z kiepskiego sitcomu, którego za rok nie będziesz pamiętać. Bohaterowie nakreśleni tak infantylnie, że to aż niewiarygodne, by autorka miała 40 lat w chwili ich tworzenia: główna bohaterka nie umie się skupić, kiedy w oczy jej się rzuca jakikolwiek kawałek męskiego ciała, albo na horyzoncie pojawia się dowolne jedzenie; mężczyźni przypominają koguciki - stroszą piórka i nic z tego nie wynika; kobiety, a już w szczególności Muffy, są stałe niczym światło stroboskopu.

Zapycha na krótko, pozostaje niesmak. Dokąd zmierzamy jako czytelnicy, skoro ktoś taki jest jedną z najpoczytniejszych autorek?

Moje pierwsze i na pewno ostatnie spotkanie z Meg Cabot. Wam też nie polecam.
Tytuł oryginału: Big boned
Tłumaczenie:
Elżbieta Steglińska
Wydawnictwo: Amber, 2008

liczba stron: 223
oprawa: miękka
cena z okładki: 29,80 PLN

wtorek, 19 marca 2013

To nie jest kasa specjalna

Zakupy w pewnym skandynawskim sklepie meblowym to sport ekstremalny, co wie każdy, kto choć raz próbował. Ze względu na wielkość ekspozycji są tam wąskie alejki, a ze względu na ilość ludzi panuje upał niczym w środku lata. Czasem, niestety, trzeba się przemóc, zacisnąć zęby i przebrnąć przez ogromną halę wrzucając po drodze swoje łupy do legendarnej ponoć żółtej torby i stanąć w kolejce do jednej z wielu oblężonych kas. 

Jeden z takich pobytów zapamiętam na długo. 

Ogonkuję sobie już jakiś czas, pot się leje po plecach, frustracja rośnie (bo ja tylko 4 ręczniki i jakieś bibeloty mam w tej swojej legendarnej żółtej torbie), a tłum zdaje się pączkować. Ten obrazek przywołuje wspomnienia z dzieciństwa, kiedy stałam z mamą za mięsem albo bucikami po parę godzin. Tylko, że wtedy zamiast mięsa przynosiło się banany, a zamiast butów zasłony, czyli przez dwadzieścia parę lat coś jednak uległo zmianie.
Dla zabicia czasu rozglądam się wokół, lustruję towarzyszy niedoli: pan z lewej ma wyraźnie dość, pani - pewnie małżonka - się do niego uśmiecha przepraszająco, ale i po jej minie widać, że najchętniej by te garnki zostawiła (też mam taką ochotę, ale przecież potrzebuję tych ręczników, stare wyrzuciłam, co udowadnia, że pozbywanie się staroci jest dobrą metodą walki z chomikowaniem w przypadku butów z zeszłego sezonu, kiepską, jeśli chodzi o wyposażenie domu. Telewizja kłamie.). Ciekawe, gdzie oni znaleźli takie pojemniki, nie widziałam ich, a przydałyby się. Fajne buty ma ta dziewczyna.
Kolejka się nieco ruszyła, przede mną już tylko jedna osoba, ma co prawda pokaźne zakupy, ale kasjerka wydaje się szybko obsługiwać kolejkowiczów. 
Powracam do przerwanych oględzin współtowarzyszy niedoli. Dziewczyna z prawej coś zawzięcie przelicza i wyraźnie instruuje swojego towarzysza, który szybkim krokiem rusza w głąb molocha. Ale ten facet wysoki! Fioletowe włosy to przesada przy tym odcieniu skóry, ja bym na jej miejscu obdarła fryzjera ze skóry. 
Nagle zauważam, że pani stojąca bezpośrednio za mną jest w zaawansowanej ciąży.
"Proszę pani, ja panią przepuszczę" mówię, a kasjerka właśnie kończy obsługiwać osobę przede mną, więc zwracam się też do niej "Proszę najpierw nabić zakupy tej pani za mną."
"Ale to nie jest żadna kasa specjalna, nie musi pani przepuszczać." informuje mnie ekspedientka.
"Ale chcę!" 
"Po co?" inwigiluje sklepowa. Nie będę przecież z nią dyskutować, za nami jeszcze mnóstwo ludzi, dlatego bez słowa przepuszczam ciężarną.
"Dziękuję pani, to takie rzadkie." Kobieta patrzy na mnie z wdzięcznością, widać, że jej sklepowe warunki dokuczyły bardziej, niż mnie.

Sklep skandynawski wspiera różnego rodzaju akcje społeczne, zdziwiła mnie więc postawa kasjerki, w żaden sposób nie nawiązująca do wartości firmy. Ale przynajmniej ręczniki mają grube i puszyste, ergo jakoś tę swoją misję jednak realizują.
Stwierdzenie Ciężarnej, że mój gest należy do rzadkości wcale mnie nie zdziwiło, bo nie od pierwszej wdzięcznej kobiety przy nadziei to słyszę, co niestety dobrze o nas, jako o narodzie, nie świadczy. Aż się boję, czy mnie ktoś miejsca ustąpi w autobusie albo w kolejce przepuści w sklepie skandynawskim czy innym molochu.

Uprzejmość bez żadnej promocji  0,00 PLN 
Satysfakcja - gratis!

***
Swoją drogą, zawsze w skandynawskim sklepie przypomina mi się scena z Najgłupszego Anioła Christophera Moore'a, kiedy to ogarnięte krwiożerczym szałem zombie planują po masakrze skoczyć do tegoż sklepu na zakupy; najpierw obowiązek, potem przyjemność. Jak ktoś nie czytał, to powinien, frustracja w kolejce będzie mniejsza ;)

poniedziałek, 18 marca 2013

Zdjęcie z Bogiem i pomidory


Wsiadam do prawie pustego autobusu, zajmuję miejsce i nurkuję w torbie zadowolona z możliwości odbycia blisko 25 minutowej sesji z książką. Zanim jeszcze wolumin znajdzie się w mojej ręce, równomierny mruk silnika, który do tej pory jako jedyny mącił ciszę, zostaje przerwany przez coś pomiędzy rżeniem a kwikiem.

„Pomidor!” wykrzykuje pierwsza nastolatka „no żesz pomidor!”. No to sobie poczytałam, myślę.

„O pomidor!” wtóruje jej druga „Dobrze, że trzymam to w płycie Metalliki, bo jakby matka mi w torbie grzebała, to by pomidor, znalazła. A do płyt nie zagląda.” Kwik-kwik.

„Co ty, pomidor! Matka ci w torbie grzebie?” pierwsza nie kryje zdziwienia. A ja sobie myślę, że to bardzo dziwne dziewczyny, skoro pomidory w okładkach od płyt przechowują.

„No!, ostatnio znalazła pustą paczkę od szlugów i pyta czyje, a ja, że dla kolegi przechowuję. Ona, pomidor, pyta puste dla kolegi, a ja jej na to, że proste, że tak. Na szczęście, pomidor, uwierzyła.” Kwik-kwik- iii-haaa – kwik.

„Dobrze, że tego nie znalazła. Ej, a pamiętasz imprezę z tym, pomidor? Bo ja to pamiętam, jak mi było wesoło, i to ciasto co wpomidorowaliśmy z Elką i Dżonym, a potem to już tylko zdjęcie z Bogiem.” Tylko (?!?) zdjęcie z Bogiem? Nie wierzę własnym uszom. O kurczę, ale dziewczyny mają farta! normalnie jak wygrana w totka za rok będą sobie mogły pewnie Irlandię kupić, bo takie zdjęcie przebija nawet Yeti, Wielką Stopę i Elvisa razem wziętych!

„O jaaaa, pomidor! Zdjęcie z Bogiem rządzi, pomidor. Ale i tak muszę to przełożyć, bo jak mi z tej Metalliki wypadnie to będzie przepomidorowane.” A im tylko pomidory w głowach. Może nie chcą sławy?

Przy wtórze rżenia i kwikania nastolatki wysiadają, a ich miejsce zajmuje o dekadę starsza para. Chłopak od progu wywrzaskuje:
„Pomidor! Nie będę, pomidor, z pomidorem rozmawiał, pomidor! Przypomidoruję mu, pomidor!” Co ci ludzie mają z tymi pomidorami? To moda jakaś z hameryki? Ciekawe, czy oni też mają słit focię z Bogiem.

„Pogadaj z nim, pomidor! Pomidor, zapytaj, pomidor, o co mu, pomidor, biega, o żesz pomidor ja pomidoruję.” odwrzaskuje ona. Wnioskuję, że z nimi Bóg foci nie chciał.

„Nie będę, pomidor z tym pomidorem, pomidor gadał, pomidor. Nienawidzę pomidora, pomidor. Niech się pomidoruje, pomidor pomidorowy!” Oni chyba są z branży gastronomicznej, pewnie jakaś wytwórnia przecieru, albo może puszkują pomidory? Ale ewidentnie muszą być wypaleni zawodowo, z taką niechęcią o tych pomidorach się wypowiadają.

„O pomidor, se pomidor wypomidor.” Połowy z tych kulinarnych rozważań nie rozumiem, ale mniemam, że z takiej ilości pomidorów przecieru starczy na lata... ciekawe tylko, w jakich warunkach przechowują?
Dobrze, że kucharze wysiadają na następnym, bo trudno było za nimi nadążyć.

Swoją drogą, może moja dieta jest zbyt uboga w pomidory, skoro ani zdjęcia z Bogiem, ani wytwórni przecieru, ani perspektyw na żadne z powyższych nie posiadam?
Nieeee, ja jednak wolę, żeby mnie ludzie rozumieli, zamiast zamykać się w puszcze z pomidorami. 
Zdjęcia z Bogiem, po głębokim namyśle, też nie chcę. Sława przyniosłaby mi tylko mnóstwo niepotrzebnych problemów: wywiady jakieś, może focenie w każdą środę i piątek, a w pozostałe dni paparazzi by mi nie dawali spokoju, oczekiwania by gawiedź miała pewnie jak w stosunku do Małysza, a przecież takie zdjęcie to chyba jednorazowa impreza? I co potem, oczami świecić? Teraz rozumiem te nastolatki.

Czy może ja jednak czegoś nie rozumiem?

***
Powyższy tekst to moja reakcja na autobusowych oratorów. W miejsce przekleństw różnego kalibru wstawiłam słowo "pomidor" z dziecięcej gry, równie bezsensowne, co "ch..., k..., p... i j...", starałam się również zachować stylistykę wypowiedzi tychże niewydarzonych mówców, czy raczej zwyczajnych wulgarnych krzykaczy.

niedziela, 17 marca 2013

Houston, mamy problem - Katarzyna Grochola


Grocholi nie miałam w rękach już ładne parę lat, szalenie mnie jednak zaciekawiła zapowiedź jej najnowszej powieści. Moje pierwsze spotkanie z tą ponoć najpopularniejsza polską pisarką, Nigdy w życiu!, postrzegam jako książkę, która dwanaście lat temu znacząco wpłynęła na moją czytelniczą świadomość - to dzięki tej pozycji spojrzałam inaczej na polską literaturę kobiecą. Inteligentny i dowcipny opis perypetii Judyty i jej nastoletniej córki był mocno osadzony w polskich realiach, a jednocześnie łamał stereotypy: nagle jakaś Pani Grochola twierdzi, że bezdomna rozwódka po czterdziestce z nastoletnią córką na karku nie jest jeszcze spisana na straty, przeciwnie rozwód może być preludium nowego, lepszego życia. Ciekawa byłam co ta sama Pani Grochola ma nam do powiedzenia o mężczyznach.

Jeremiasz Chuckiewicz, zwany Norisem (od Chucka), to mój równolatek, wychowany na znanym mi zielonym Żoliborzu, mieszkający na Woli, w bloku z psującą się windą w mieszkaniu na kredyt, wiem, gdzie robi zakupy, mogłabym go pewnie spotkać przy bankomacie... taki trochę "ziomal z dzielni", a z całą pewnością everyman. Rozstał się właśnie z dziewczyną, która miała być tą jedyną, a okazała się wyjątkową... Matce mówi, że to Marta go rzuciła. Kumplom mówi pół prawdy. Nawet swojemu najlepszemu przyjacielowi, Alinie, nie może, n i e  u m i e, powiedzieć, czego się o swojej byłej dowiedział. Ale też nie może o Marcie zapomnieć, mimo, że bardzo się stara - a to zapija z kumplami, a to idzie do klubu zarwać jakąś laskę. W retrospekcjach widzimy jego związek z Martą - same piękne i dobre chwile; powoli dowiadujemy się, dlaczego został operatorem filmowym, dlaczego nie pracuje w zawodzie i jak bardzo chciałby do filmowego światka wrócić oraz widzimy jak przed tym wielkim powrotem wiąże koniec z końcem w naszej polskiej rzeczywistości, od której nawet w książce nie można się odciąć.

Jeremiasz to stereotypowy mężczyzna: jak jest głodny - je, jak zmęczony - śpi, pranie wozi do matki, z kumplami - takimi z gatunku "jeden za wszystkich..." -  pije i przechwala się sprzętem (w tym, na przykład, maszynką do golenia oraz torbą turystyczną, nie myślcie sobie!). W gruncie rzeczy to bardzo porządny facet, który ma w życiu trochę pecha, trochę zbyt dużo testosteronu i trochę zbyt mało refleksji oraz kompletnie nie rozumie kobiet, co powoduje mnóstwo zabawnych qui-pro-quo. Kurczę, kiedy perfidna Grochola pogrywała sobie ostro z Jeremiaszem, ależ ja mu życzyłam happy endu!

Mam wrażenie, że narracja pierwszoosobowa w tym wypadku nie do końca odniosła zamierzony cel: zza Jeremiasza wygląda Pani Katarzyna z jej lekkim piórem. Pomimo usilnych starań i konsultacji z szeregiem zaprzyjaźnionych mężczyzn nie udało jej się schować za wrzuconym co jakiś czas przekleństwem, śmieciami przymarzłymi do balkonu i oglądaniem się za laskami. Paradoksalnie, główny bohater nie jest mało męski, jego samczy światopogląd został napisany przez kobietę i to widać. Z łatwością można się przyzwyczaić do tych "śliczności" oraz ogólnej gadatliwości Norisa, co nie zmienia faktu, że o ile jestem w stanie wyobrazić sobie mojego męża np. opiekującego się chorym psem, o tyle nie wierzę, że nazwałby "ciułałę" "ślicznym" (Jeremiasz nagminnie używa określenia "śliczny"); ponadto, z całym szacunkiem dla mężowskiej inteligencji i wiedzy, nie podejrzewam, że wie czym są mitenki.

Książkę czyta się świetnie, zabawne anegdotki wplecione w tekst śmieszą, jeremiaszowe niezrozumienie treści "pomiędzy wierszami" również; Szara Raszpla przypomina sąsiada z góry, matka z jej przestrogami też jakaś taka znajoma się momentami wydaje. Grochola od czasu do czasu gra na emocjach, każe nam intensywnie się zastanowić nad pewnymi kwestiami - sami się przekonajcie, jakimi. Lubię, kiedy książka i w trakcie czytania  i po jego skończeniu za mną chodzi, kiedy jej treści, bohaterowie są mi bliscy i tak było w tym przypadku. A w dodatku dzięki Jeremiaszowi zrozumiałam mężowski cierpiętniczy wyraz twarzy, kiedy widzi nasze bagaże przed wakacyjnym wyjazdem.  

Houston, mamy problem do dobrze wykorzystany czas. Nie jest to lektura, do której wrócę, ale z pełną odpowiedzialnością ją polecam.
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2012
liczba stron: 608
oprawa: miękka
cena z okładki: 39,90 PLN

poniedziałek, 11 marca 2013

De gustibus... czyli przegląd internetowych nowinek przy porannej kawie

Złota zasada - do porannej kawy należy się ciastko i gazeta. Z braku ciastka może być np. drożdżówka lub croissant, brak gazety wynagrodzić może któryś z popularnych portali internetowych. Ja od lat wybieram ten związany z niepoprawną politycznie stacją telewizyjną, teraz już chyba bardziej z sentymentu do czasów dawnej świetności, niż jakiejkolwiek innej przyczyny.

W ubiegłym tygodniu do porannej kawy mój ulubiony portal zaproponował mi, obok zupy z celebrytów, lekturę postu na jednym z powiązanych blogów. Uległam, bo promowane wpisy zwykle poruszają ciekawe tematy lub są świetnie napisane. Jakie jednak było moje zdziwienie, kiedy trafiłam na najeżony niepotrzebnymi wulgaryzmami (tymi z lżejszej półki, ale jednak) opis podróży tramwajem, z którego nie wynikało nic, może poza faktem, że autorce zmuszonej do dogonienia środka komunikacji (cytuję) "majty wrzynały się w dupsko". 

Nieco zdegustowana postanowiłam przejść do sekcji wnętrzarskiej w nadziei na jakiś posiadający walory edukacyjne artykuł. Dowiedziałam się, że wszystkie z "absolutnego top ten przedmiotów z listy must have w każdym domu" mają tego samego producenta, a wśród nich znajdziemy np. okrągłą płytę indukcyjną o jednym polu grzewczym (skądinąd ładną, ale czy rzeczywiście w każdym polskim domu - oprócz mojego własnego - robi się wyłącznie dania jednogarnkowe?). 

Kawa była nadal gorąca, więc postanowiłam nie zrażać się i czytać dalej.

"Wymarzone M Zenka i Zosi" (imiona przypadkowe). Jako dumna gospodyni, która właśnie kończy urządzanie własnego gniazdka, uwielbiam podglądać zdjęcia wymarzonych domów innych. Mieszkanie urządzono, podobnie jak moje własne, na biało, więc oczywiście postanowiłam obejrzeć całą galerię. Jeśli mam być szczera, to pomysł Zosi niezupełnie przypadł mi do gustu, jednak starałam się znaleźć pozytywy - chociażby fakt, że sama stylistyka jest bardzo spójna, pani domu zadbała o szczegóły, kolorystkę utrzymała konsekwentnie, do tradycyjnych mebli dodała nowoczesne akcenty, itd. Jak się pewnie nietrudno domyślić, nie wszyscy komentujący byli jednak tak mili.

Ponura refleksja mnie przy tej porannej kawie dopadła: my, Polacy, jesteśmy strasznym narodem: wyśmiewanie innych przychodzi nam z niesamowitą łatwością, podobnie jak narzekanie. Ja nie twierdzę, że mamy chwalić, jeśli nam się nie podoba, ale żeby tak tylko kijem biedną Zosię? Zaproszenie tysięcy internautów do swojego domu wymaga zdecydowanie większej odwagi niż opublikowanie postu na blogu. W końcu odsłaniamy w ten sposób nie tylko (albo aż) duszę, nadal będąc ukrytymi po drugiej stronie monitora; tutaj internauci oglądają coś więcej - nasz azyl, miejsce, gdzie czujemy się bezpieczni. 

Podziwiam Zosię: nie tylko jest zadowolona ze swojego dzieła, ale ma jeszcze odwagę je pokazać. A komentującym jej galerię mówię: wstyd! Zamiast pisać, jak paskudne jest zosine lustro, pokaż lepiej swoje - porównamy. A że nie wydali z Zenkiem pięciocyfrowej kwoty na wannę? Może wolą książki? Albo podróże? Zresztą: de gustibus non est disputandum.

Kawa wystygła i jakaś taka się dziwna w smaku zrobiła. Obejrzałam jeszcze zdjęcia z Bali czy innej Jawy, pomarzyłam chwilę o urlopie i wróciłam do szarej rzeczywistości.

poniedziałek, 25 lutego 2013

O potencjalnej współpracy refleksje

Drogie Wydawnictwo X/Portalu Y,

Witaj w moich skromnych progach. Niezmiernie cieszę się, że zainteresował Cię mój blog oraz treści na nim zamieszczone. Naprawdę miło mi czytać, że jest to profesjonalna strona o głębokim przesłaniu, utrzymująca wysoki poziom, w związku z czym:

I. jesteś zainteresowany współpracą ze mną polegającą na recenzowaniu poradników/poezji/albumów z militariami i/lub końmi. Rozumiem, że propozycja ta wynika z dogłębnej analizy zawartości mojego bloga, na którym zrecenzowałam dokładnie zero książek z powyżej wspomnianych półek. Chyba, że Pan Lodowego Ogrodu podpada pod którąś z tych kategorii, jako lektura opisująca survivalowe umiejętności pewnego komandosa dosiadającego mięsożernego konia, okraszona  słuszną ilością liryki rodem z Midgaardu.

II. jako sprzedawca śrubek proponujesz wymianę linków, ponieważ pisałam o nich w dokładnie zerze postów, w związku z czym moi czytelnicy niezawodnie poszukują informacji, gdzie śrubek nie kupuję (bo kupuje je mój mąż w sobie tylko znanych miejscach i tak niech już zostanie).

Zakładam, że tego listu, podobnie jak dość jasnej informacji zamieszczonej tuż pod moim adresem mailowym w zakładce "Kontakt" i powtórzonej w zakładce "Magda", raczej nie przeczytasz, ale nadzieja to bardzo piękny stan ducha i żywię ją pomimo wielu rozczarowań.

Gdybyś jednak, drogi Adresacie, mimo wszelkim prawom logiki lekturę niniejszego postu podjął, cytuję samą siebie:
  1. Nie jestem zainteresowana podjęciem współpracy recenzenckiej. Z nikim. Nie mam czasu na zobowiązania, lektury dobieram w zależności od nastroju oraz stać mnie na książki.
  2. Nie zamieszczam reklam, nie linkuję do stron, których nie odwiedzam. As simple as that.
Proszę zatem, nie pisz do mnie proponując mi współpracę na fantastycznych warunkach, jakimi są darmowy egzemplarz książki w zamian za recenzję. To naprawdę mało atrakcyjna propozycja - książek mi nie brakuje, cierpię za to na chroniczny brak czasu. Wspomnieć również muszę, że większość Twoich propozycji (od poradnika flancowania namorzynów począwszy, na (...) paranormalu skończywszy) interesują mnie w stopniu mniej więcej takim, jak zeszłoroczny śnieg. Chyba, że liczysz na recenzję w tonie podobnym do tego listu (bo nie wierzę, że Twój poradnik pomoże mi prawidłowo flancować namorzyny na balkonie, a miłości jak ze Zmierzchu nie życzę nikomu).
Podobnie z linkowaniem do śrubek czy innych młotków. Chyba, że mam zacząć opowiadać, jak to wieszałam obrazy na hufnalach.

Już chyba jaśniej się nie da. Nie marnujmy swojego czasu.

Sądzę, że Tobie, drogie Wydawnictwo X/Portalu Y, nie mam nic więcej do wyjaśnienia, Czytelników moich zaś przepraszam, że musieli być świadkami naszej wymiany korespondencji. 

Kochani Czytelnicy, dzięki opublikowaniu tego listu mam nadzieję mieć nieco mniej spamu w skrzynce mailowej.

Pozdrawiam serdecznie,
Magda

sobota, 2 lutego 2013

Cała przyjemność po waszej stronie - Steve Martin (ten aktor)

Steve'a Martina kojarzy nawet mój niedorozwinięty medialnie mąż, nie każdy jednak wie, że ten popularny aktor i reżyser jest też scenarzystą, felietonistą oraz pisarzem. Ja nie wiedziałam, więc odkrywszy w supermarketowym koszu z książkami po 2,99 PLN jego nazwisko byłam zaskoczona widząc na odwrocie również twarz. Pomyślałam sobie "Jeśli ten facet pisze tak, jak gra, to jest to książka dla mnie!".

Głównym bohaterem tej krótkiej powieści jest Daniel Pecan (od orzechów) Cambridge, były pracownik korporacji, którego wiek waha się w zależności od nastroju i towarzystwa od 29 do 38 lat. Lista zaburzeń psychicznych tego niedoszłego członka Mensy jest zapewne dłuższa, niż książka telefoniczna słonecznej Kalifornii, gdzie mieszka. Pewnego dnia jego esej o byciu przeciętnym Amerykaninem wygrywa konkurs zorganizowany przez producenta mrożonych jabłeczników i nasz protagonista wkracza na nowe tory swojej dość skomplikowanej egzystencji.

Tekst jest napisany z dużym poczuciem humoru, niesie też ogromny ładunek emocjonalny. Wybuchałam gromkim śmiechem i czytałam fragmenty mężowi, cały czas analizując postać Daniela, jego samotność, pragnienie bycia kochanym i akceptowanym, tak bardzo przecież ludzkie. Próbowałam postawić siebie na jego miejscu: w drodze do pracy szukałam prostopadłych podjazdów, by przejść na drugą stronę, uważałam też, by nie przekroczyć krawężnika i... nagle świat stał się ogromnie przytłaczający. "A gdyby tak Daniel mieszkał w Polsce?" pomyślałam i w okamgnieniu amerykański sen stał się nadwiślańską tragedią.

Myślę, że osoby lubiące "podwójne dno" w książkach nie  będą zawiedzione, a wszyscy będą się dobrze bawić widząc oczyma wyobraźni Steva'a Martina, bo nie da się uniknąć takiej właśnie wizualizacji Daniela Cambridge, jadącego samochodem w dziwacznej pozie i ze spuszczonymi spodniami...

Tytuł oryginału: The Pleasure of my company
Tłumaczenie:
Andrzej Szulc
Wydawnictwo: Albatros, 2007

liczba stron: 208
oprawa: broszurowa
cena z okładki: 23,90 PLN

sobota, 19 stycznia 2013

Miasto i Miasto - China Miéville

Przy poznawaniu nowych rzeczy umysł ludzki ma tendencję do wyszukiwania analogii do rzeczy już nam znanych, stąd twarz na księżycu, kłosy czy inne owieczki na niebie, Shire wygląda jak swojska wieś, mieszkańcy grzędowiczowego Kirenenu to wypisz wymaluj skrzyżowanie Arabów i Chińczyków... czasem jednak, bardzo rzadko, pojawia się książka, w której świecie przedstawionym nie tak łatwo dopatrzeć się znanych elementów, choć na pozór wydają się one oczywiste.

Miasto i Miasto to uhonorowana szeregiem nagród powieść, mogę to z pełną odpowiedzialnością napisać, utalentowanego brytyjskiego pisarza młodego pokolenia, Chiny Miéville'a. Książka pokonała mnie już dwukrotnie wracając w stanie napoczętym na półkę, przyszedł jednak moment, w którym miałam świeży i otwarty umysł oraz niezachwiane przekonanie, że tym razem to ja wyjdę zwycięsko z naszej konfrontacji. Z przyjemnością mogę powiedzieć, że warto było czekać na ten niesamowity thriller-fantasy-polityczno-egzystencjalny kryminał.

Gdzieś na Bałkanach toczy się śledztwo w sprawie brutalnego morderstwa Mahalii Geary, amerykańskiej doktorantki na wydziale archeologii pracującej na wykopaliskach w Ul Quomie, której ciało zostaje odnalezione w Besźel. Narrator to doświadczony inspektor beszańskiej Brygady Najpoważniejszych Zbrodni, Tyador Borlú, który stara się rozwikłać tę politycznie zabarwioną zagadkę, jednocześnie oprowadzając nas po najdziwniejszym mieście świata. Besźel i Ul Quoma to dwa odrębne państwa, które, geograficznie znajdują się w tym samym miejscu jednocześnie stanowiąc niezależne politycznie, ekonomicznie, kulturowo, historycznie (choć to również jest dość skomplikowane) i lingwistycznie miejsca.

Pierwsze sto-sto pięćdziesiąt stron to wyjątkowo męczące zapoznawanie się z miastami - Borlú uczy czytelnika przeoczania tego drugiego miasta, próbuje nam uświadomić jak wygląda codzienność beszanina - niezauważanie samochodu wyprzedzanego na ulicy lub stojącego przed nami w korku; niedostrzeganie pociągu przejeżdżającego tuż za oknem naszego mieszkania; obojętne prześlizgiwanie się wzrokiem po "zagranicznych" budynkach, których nachalną obecność pomiędzy wierszami tylko ślepiec by przeoczył, że o ludziach nie wspomnę... Tu właśnie mój umysł próbował doszukać się analogii, jakoś zrozumieć niezwykłość Besźel i Ul Quomy na bazie stolicy Niemiec. Próbowałam sobie wyobrazić poprzeplataną architekturę Berlina Wschodniego i Zachodniego, próbowałam też "siłą wcisnąć" na miejsce Wschodniego w moim umyśle Warszawę, żeby chociaż skala była inna, co jednak oczywiste - nie umiałam.

Miasta dzieli oficjalna granica z przejściem granicznym z prawdziwego zdarzenia. Po obowiązkowym, mozolnym szkoleniu zmierzającym do wytworzenia mechanizmu o przeciwnym wektorze niż wyuczony przez całe życie (czyli przeoczania swojego rodzinnego miasta, a postrzegania tego drugiego) można otrzymać wizę i przejść przez tę granicę w Hali Łącznikowej - budynku należącym do obu miast jednocześnie i stanowiącym jedyne miejsce, gdzie oficjalnie można widzieć jedno miasto będąc w tym drugim. Dojeżdża się do niej w Besźel (bo z Borlú tak właśnie podróżujemy) i wyjeżdża z niej w Ul Quomie tą samą ulicą noszącą inną nazwę w obu miastach, dostrzega się jednak inne budynki. Rodzina i znajomi stają się dla nas niewidzialni, możemy im wysłać kartkę z zagranicy, bowiem jest też druga granica, po p r z e k r o c z e n i u  której - dostrzeżeniu swojego rodzinnego, w danej chwili jednak tego drugiego miasta - pojawia się Przekroczeniówka, złowroga i tajemnicza władza stojąca na straży odrębności dwóch miast.

Kiedy oswoiłam się już nieco z niezwykłością Besźel i Ul Quomy, historia ruszyła przed siebie nie dając chwili wytchnienia. Jest to świetnie napisana książka, choć momentami miałam wrażenie, że przy tej całej niezwykłości dwóch miast, potencjalnej możliwości istnienia trzeciego i groźbie pojawienia się Przekroczeniówki, akcja jest popychana do przodu dialogami. Nie przeszkadzało mi to jednak w żaden sposób. Myślę, że gdybym miała do czynienia z klasycznym kryminałem byłby on raczej kiepski, za political fiction nie przepadam, jako typowe s-f lub u-f powieść byłaby nudnawa i zmierzała donikąd, za mało dreszczy było na thriller, za to miks tych wszystkich gatunków sprawił, że długo nie zapomnę pobytu w Besźel/Ul Quomie, choć nie obawiam się, iż najprawdopodobniej bym przekroczyła.

Powołując się na moje stwierdzenie z poprzedniego tekstu 
Czasem wydaje mi się, że jestem za stara na zachwyt nad książkami okrzykniętymi światowym bestsellerem. Nie zbyt wymagająca, tylko za stara właśnie i nie wiekiem, tylko czytelniczym doświadczeniem. (...)
Zawsze przychodzi mi też w takich razach na myśl fragment wiersza Różewicza "Byli szczęśliwi dawniejsi poeci, świat był jak drzewo, a oni jak dzieci". Sam wiersz porusza zupełnie inną problematykę, jednak dla mnie zawsze pozostanie symbolem poznawania literatury.
Nie twierdzę, że zaliczyłam wszystkie drzewa na świecie, pewnie jakiś dorodny baobab wykrzesałby iskierkę z mojej zatwardziałej dorosłości, tylko, perkele, skąd ten baobab wziąć?
- znalazłam baobab i czułam się niczym dziecko - i Wam również polecam tę książkę jako coś innego, nieprzewidywalnego, innowacyjnego i... złowieszczego.

Tytuł oryginału: The City & The City
Tłumaczenie:
Michał Jakuszewski
Wydawnictwo: Zysk i S-ka, 2010

liczba stron: 392
oprawa: broszurowa
cena z okładki: 39,90 PLN

wtorek, 8 stycznia 2013

Cień Wiatru - Carols Ruiz Zafon

To ja, typ niepokorny (wszak przecież nie "typka"), nie lubię bestsellerów. Mam na nie uczulenie i zwykle czekam, aż szum trochę przycichnie, a kolejny cud wydawniczy poleci mi zaufany czytelnik. Po Cień Wiatru sięgnęłam wiedziona rekomendacją teściowej. 

Myślę, że przybliżanie Wam fabuły mija się z celem - w końcu książka została już zrecenzowana na milion możliwych sposobów, jakby tak poczytać więcej tekstów na jej temat, to pewnie i jakieś zgrabne streszczenie by można było z tego sklecić.

Mówi się o Cieniu wiatru, że jest magiczny, że zmienia życie... Z magią w tej powieści ponoć zawartą zgadzam się bez mrugnięcia okiem ni zająknięcia, ale żeby od razu życie zmieniała?

Bez zbędnych wstępów: czytając chociażby początkową scenę, w której ojciec Sempere prowadzi swego dziesięcioletniego syna na Cmentarz Zapomnianych Książek kąpałam się w magicznej atmosferze, niemal w niej tonąc i takich scen w powieści nie brakuje; warto też nadmienić, że ciary idą po plecach (parafrazując i kolokwializując określenie "thrill the spine"), czyta się piorunem, jednak... od książki zmieniającej życie wymagam czegoś więcej niż historii o dorastaniu młodego bibliofila, demonicznej postaci jego prześladowcy i obfitości przesyconych tragizmem gorącokrwistych, hiszpańskich miłości. 

Czasem wydaje mi się, że jestem za stara na zachwyt nad książkami okrzykniętymi światowym bestsellerem. Nie zbyt wymagająca, tylko za stara właśnie i nie wiekiem, tylko czytelniczym doświadczeniem. Jak widzę hasło "zmieniająca życie" to automatycznie cofam się do mych dziecięcych i nastoletnich fascynacji Lindgren, Tolkienem, Szekspirem, Marquezem czy Sapkowskim. Nic zresztą dziwnego, wtedy właśnie kształtował się mój gust, a oni zmieniali moje życie swoimi dziełami, ale to minęło i nie wróci więcej. Zawsze przychodzi mi też w takich razach na myśl fragment wiersza Różewicza "Byli szczęśliwi dawniejsi poeci, świat był jak drzewo, a oni jak dzieci". Sam wiersz porusza zupełnie inną problematykę, jednak dla mnie zawsze pozostanie symbolem poznawania literatury. 
Nie twierdzę, że zaliczyłam wszystkie drzewa na świecie, pewnie jakiś dorodny baobab wykrzesałby iskierkę z mojej zatwardziałej dorosłości, tylko, perkele, skąd ten baobab wziąć?
Dziś nachodzi mnie smutna refleksja, że lekturą zmieniającą życie stanie się dla mnie prędzej publikacja typu Perfekcyjna Pani Domu, albo czytana wraz z siostrzenicą Encyklopedia kolorów zwierząt (naprawdę nie wiedziałam, że błazenek występuje w tylu wariantach kolorystycznych!), niż, skądinąd naprawdę warte przeczytania, powieści pokroju Cienia wiatru.

Polecam! Cudowne czytadło, chcę (i dostanę niedługo) więcej, ale trzęsienia ziemi czy innego przewrotu nie oczekuję.
Tytuł oryginału: La sombra del viento
Tłumaczenie:
Beata Fabjańska - Potapczuk, Carlos Marrodan Casas
Wydawnictwo: Muza
, 2005
liczba stron: 516
oprawa: miękka
cena z okładki: 34,90 PLN
Nie twierdzę, że wróciłam - po prostu miałam wenę i chwilę czasu. Postaram się bywać tu częściej, bo już po przeprowadzce, ale w nowym gniazdku jest jeszcze mnóstwo pracy. Jest coś cudownego w zasłonce prysznicowej w roli drzwi do łazienki, myciu zębów najpierw pod prysznicem (przez pierwszy tydzień), a później przy zlewie kuchennym (do dziś) oraz żarówce wiszącej na przewodzie. Nawet rozkładane krzesło z popularnego skandynawskiego sklepu w charakterze kanapy ma swój nieodparty urok, lwią część którego stanowi tymczasowość. Bądźmy dobrej myśli i... do przeczytania!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...