„Zbrodnia to niesłychana, pani zabija pana”. Przynajmniej tak pomyślałam patrząc na okładkę oraz po przeczytaniu na odwrocie cytatu: „Kiedy widzicie kobietę i mężczyznę w urzędzie stanu cywilnego, zastanówcie się, które z nich stanie się mordercą”. Szalenie intrygujące, nie sądzicie? Przynajmniej ja odniosłam takie wrażenie, w związku z czym postanowiłam powiedzieć „Salut” twórczości Schmitta.
Ta przepięknie wydana książeczka to napisane w formie dramatu studium małżeństwa z 15-letnim stażem. Gilles, dotknięty po wypadku amnezją, wraca wraz z żoną do mieszkania, które wydaje mu się obce. Lisa podejmuje próby przywrócenia mężowi pamięci i odzyskania ich dawnego życia. Takie przynajmniej jest założenie, jednak bolesne widmo małych zbrodni małżeńskich czai się gdzieś w ciemnych rogach salonu. Podczas czytania powietrze wokół aż iskrzy, a napięcie potęgują dodatkowo ilustracje Sylwii Kowalczyk – pasujące jak ulał, a jednak nie zdradzające fabuły.
„Małe zbrodnie małżeńskie” czytałam z zapartym tchem. „Małe zbrodnie małżeńskie” to króciutkie, acz nieustannie „dokręcające śrubę” dzieło. „Małe zbrodnie małżeńskie” to doskonale podparty psychologicznie, pełen nienachalnej metafizyki i życiowej mądrości dialog dwojga ludzi, którzy pobrali się z miłości. To próba znalezienia odpowiedzi na dręczące ludzkość pytanie o naturę miłości, które jednak nie narzuca żadnego światopoglądu, a może pomóc znaleźć pewien punkt odniesienia, perspektywę. W końcu to opowiadanie z wręcz kryminalną intrygą, napisane z niebanalnym poczuciem humoru i smakiem.
Czy pani zabiła pana, czy może to jednak pan wygrał w ostatecznej walce? Warto sprawdzić na własne oczy.
ocena: 4/5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz