czwartek, 29 grudnia 2011

Bezgrzeszna - Gail Carriger

Bezgrzeszna to trzecia odsłona przygód Alexii Maccon. Lady Woolsey w tej części musi stawić czoła nadszarpniętej reputacji - czyli dzieciofelerowi - mechanicznym biedronkom oraz templariuszom. A nie będzie to łatwe bez ochrony ze strony watahy.
Jej męża pochłonęła najpierw iście nadprzyrodzona furia w wyniku której Alexia musiała wrócić pod rodzicielskie skrzydła, następnie zaś wpadł w godny alfy (choć czy godny?) ciąg alkoholowy - w końcu jak żona mogła zajść w ciążę, skoro mąż jest, technicznie rzecz ujmując, martwy? Zapewne Lord Akeldama mógłby rzucić nieco światła na tę niezręczną kwestię, niestety jednak został pozbawiony czegoś niezwykle cennego i w chwili obecnej jest nieuchwytny.
Nadludzka, dzięki niedyskrecji siostry, zostaje napiętnowana przez społeczeństwo za swą niedyskrecję. Już nawet nie może się w celach leczniczych napić herbaty w modnej, a co za tym idzie bezpiecznej, herbaciarni, gdzie schroniła się przed atakiem mechanicznych biedronek - tu, dla odmiany, atakują ją obrończynie moralności.
Królowa Wiktoria również nie daje wiary w bezgrzeszność bezdusznej i wyklucza ją z Gabinetu Cieni. Alexii nie pozostaje nic innego, jak przywdzianie, w ramach kamuflażu naturalnie, jednego ze szpetnych kapeluszy Ivy i udanie się na banicję do Włoch. Czyż pożeracz dusz może gorzej wybrać kryjówkę?
Lady Woolsey, w towarzystwie najwierniejszych przyjaciół i nieocenionej parasolki brawurowo ucieka przed zagrożeniem, nie zważając na dzieciofeler czy falbanki.

Bezgrzeszna jest nieznacznie gorsza od dwóch poprzednich części - lekko denerwowała mnie wizja Alexii w pierwszym trymestrze uciekającej rozbujaną kolejką górską, skaczącej i turlającej się po ziemi. Lekkie złagodzenie ognistego charakterku, będące logicznym następstwem stanu ducha po rozstaniu z mężem i rządzonego szalejącymi hormonami ciała, po prostu do niej nie pasuje. Dodatkowo sam motyw nadprzyrodzonej ciąży lekko zaleciał myszką, na szczęście jednak dość szybko się rehabilitując.

Gail Carriger za główne narzędzie obrała sobie humor okraszony nutką ironii i nie waha się go używać - cięte riposty, błyskotliwe opisy, gry słowne, krzykliwe kapelusze pani Tunstell i różowe falbanki pani Loontwill to znak firmowy tej autorki. Wilkołacze zaloty Conalla przekraczają granice wiktoriańskiej nobliwości, a madame Lefoux z nieodzownymi szpilkami od krawata oraz dopracowana w każdym calu aparycja lorda Akeldamy trzęsą murami więzienia w Reading.

Coś, do czego przyklejona jest etykietka "nadprzyrodzone" powoli zaczyna wywoływać u mnie reakcję alergiczną objawiającą się czymś zbliżonym do syndromu Touretta - "chłam! grafomania! masówka!" wykrzykuję wymachując przy tym nadprzyrodzonym czytadłem przed mężowskim nosem, a potem wylewam przed Wami żale w nieco bardziej cywilizowany sposób.
W przypadku serii Protektorat Parasola hasło "genialne i nadprzyrodzone" to bardzo sprytny wybieg ze strony wydawcy (choć ryzykowny). Z jednej strony obawiałam się, że czytając tom pierwszy po prostu stracę czas na kolejne paranormalne dno, a z drugiej wyjątkowo natrętne "coś" mi mówiło, że niebanalna okładka i bezczelnie różowy napis mogą rzeczywiście skrywać genialną "powieść o wampirach, i wilkołakach i..." - reklama odniosła zamierzony skutek i tym sposobem rozpoczęłam przygodę z Alexią Maccon. Przeczucie mnie nie zawiodło - było warto.

Nieznacznie gorsza Carriger nadal jest genialna, że o nadprzyrodzoności nie wspomnę. W chwili obecnej, kiedy wszystko, co paranormalne, wygląda jakby zeszło z taśmy produkcyjnej w fabryce, która kupiła tylko dwie receptury i tańsze zamienniki półproduktów, Protektorat Parasola okazuje się rękodziełem z limitowanej edycji.

Polecam!!

tytuł oryginału: Blameless
tłumaczenie: Magdalena Motzan-Małkowska
Wydawnictwo: Prószyński i s-ka
liczba stron: 320
oprawa: miękka
cena z okładki: 34 PLN
jak do mnie trafiła: Selkar 31 PLN (z przesyłką)

***

Chętnie przeczytałabym recenzję któregokolwiek tomu z męskiej perspektywy i z przyjemnością udostępnię swój egzemplarz jakiemuś odważnemu blogerowi płci przeciwnej - adres mailowy dostępny w zakładce Kontakt - zapraszam! :)

wtorek, 27 grudnia 2011

Opowieści Central Parku - Przemysław Borkowski

Opowiadałam Wam już o Kabarecie Moralnego Niepokoju? Nie? To lepiej Was ostrzegę, bo trzęsą całym miastem, ba krajem nawet, więc lepiej żebyście wiedzieli, nim się z nimi zetkniecie przez przypadek. Wystarczy, że wejdą na salę, a część ludzi już zaczyna się trząść, ale to jeszcze nic. Rzucą parę słów, a cała sala dostaje drgawek jakichś, konwulsji, sama widziałam, jak jakiś rosły chłop się popłakał... ze śmiechu. A co myśleliście? Że gnaty wyciągają? Nie przesadzajmy, oni mają na to swoje sposoby - na morałach grają, czy jakoś tak. A najgorsi wśród nich są tekściarze. Na mieście mówi się, że jak się taki tekściarz z Kabaretu Moralnego Niepokoju za robotę weźmie, to nie ma zmiłuj. Miałam pecha, bo trafiłam osobiście na Przemysława Borkowskiego i poznałam tym samym jego tajną broń. Groteskę...

Lata dwudzieste, lata trzydzieste - to były czasy... można było uczciwie wyżyć z gangsterki, człowiek chadzał na napady razem z kumplami, jak się komuś nudziło, to można się było na strzelanie z wrogim gangiem umówić, obrabowanie banku było prawie jak bułka z masłem. W latach czterdziestych bywało różnie, bo część chłopaków wyjechała do Europy na wojnę, a jeden się nawet na Pacyfik zapuścił, ale to inna historia, zupełnie jak ta, kiedy jeden z chłopaków do filmu patriotycznego trafił...

Chłopaki przesądni zwykle nie byli, ale zdarzał się taki jeden z drugim, który nie dość, że innym nerwy psuł, to jeszcze nieszczęście na siebie ściągnąć potrafił . W duchy też się nie wierzyło, choć jak się zabiło w życiu tylu ludzi, to istniała obawa, że któremuś z nich się to nie spodobało i mścić się może.  Kosmici też w Nowym Jorku nie byli rzeczą dziwną - zresztą, co było? Niejeden nosił szykowne cementowe buty, w ciężarówce ukradzionej dla picu można było znaleźć zwłoki, a raz odbyła się nawet uczta kanibali.

Opowieści Central Parku to kalejdoskop wspomnień o złotym wieku gangsterów i swoista kronika ich śmierci, bez zachowania jakiejkolwiek spójności chronologicznej - w opowiadaniach często pojawiają się postacie, które dokonały swego żywota kilkanaście kartek wcześniej. O samym narratorze wiemy niewiele, ale jedno z całą pewnością - jak nie miał na imię. Można założyć, że stał gdzieś na średnim szczeblu w społeczności gangów Nowego Jorku, cieszył się jakim takim szacunkiem i obserwował zdarzenia, niekoniecznie znajdując się w samym oku cyklonu, ale na pewno niezbyt daleko. Opowieści te są równie prawdopodobne, co niedorzeczne - oto pozbawiony skrupułów postrach okolicy ginie pośliznąwszy się na skórce od banana, tym samym nie dokonując zemsty na innym gangsterze, który później zginie w równie absurdalnych okolicznościach.

Sposób pisania Borkowskiego skojarzył mi się z Bukowskim w niezapomnianej Szmirze - krótkie zdania, prosty, lekko rynsztokowy język (choć niewątpliwie Belane używał bardziej rynsztokowej odmiany), kreślone grubą kreską postaci (u Bukowskiego jednak są one bardziej wyraziste). Jeszcze sporo brakuje Panu Przemkowi do geniuszu wódą napędzanego Amerykanina, jednak niniejszym podnoszę dla niego poprzeczkę i czekam z niecierpliwością na kolejne dzieła - mam nadzieję, że nie tyle równie obiecujące, co przynajmniej równie dobre jak Opowieści Central Parku - obietnic w Pańskim wypadku, panie Borkowski, nie przyjmuję.

Jeśli lubicie groteskę w stylu retro, rarytasy prohibicji, pospolitych rzezimieszków ubranych w garnitury na miarę i niebanalną fabułę - nie zawiedziecie się. Ostrzegam jednak - tego zbioru nie da się przeczytać jednym tchem - dawkowany po 3-4 opowiadania na raz smakuje fantastycznie, w większych ilościach jest jednak trochę jak przedawkowany alkohol.

Polecam!

Ocena: 4/5


Wydawnictwo: Pisze się
liczba stron: 232
oprawa: miękka
cena z okładki: 32 PLN

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Kuzynki - Andrzej Pilipiuk

Pilipiuka każdy polski "czytacz" fantastyki z grubsza zna, szanują go jedni mniej, drudzy bardziej, niemniej jednak cieszy się on dużą i niesłabnącą popularnością - o czym świadczy chociażby przepiękne wydanie (już trzecie) Kuzynek, które Fabryka Słów zafundowała fanom Pana Andrzeja. Dla mnie ten masowy grafoman (jak z dużym poczuciem humoru sam siebie określa) jest częściowo jeszcze terra incognita - przygodę z nim zaczęłam od szóstej odsłony przygód Jakuba Wędrowycza, Homo Bimbrownikus, która przypadła mi do gustu na tyle, że postanowiłam moją znajomość z Pilipiukiem zacieśnić.

Katarzyna Kruszewska ma niewiele ponad 20 lat ale już zdążyła stworzyć najbardziej zaawansowany technologicznie i jednocześnie stanowiący najgłębszą tajemnicę państwową program dla CBŚ - bazę zdolną wyszukać wyśledzić obywateli na podstawie zdjęć, wykorzystując przy tym również program do komputerowego postarzania, dostęp do rejestrów kart kredytowych, fotoradary i systemy monitoringu oraz szereg innych elektronicznych skarbnic wiedzy. Pewnego dnia, po godzinach, zaczyna realizować prywatny projekt, który postronnym wydałby się co najmniej dziwny: zadaniem algorytmu jest wyszukanie wszystkich podobizn pewnej kobiety na przestrzeni ostatnich czterystu lat...

Dwudziestokilkuletnia Stanisława Kruszewska jest bardzo przywiązana do swojego nazwiska i do miasta Krakowa. Ma też kilka dziwactw - kiedy ma dobry nastrój upina włosy na chińską modłę, ceni sobie gruzińskie wino, ręcznie haftowane ukraińskie obrusy, zabytkowe wachlarze, antykwaryczne białe kruki, a dla swoich podopiecznych z prywatnego żeńskiego liceum jest wymagającą i surową, ale sprawiedliwą (i przez to  ulubioną) nauczycielką języka francuskiego. Niestety, kończy jej się tynktura...

Szesnastoletnią Monikę Stiepankovic uratowali od śmierci z rąk kosowskich wieśniaków polscy żołnierze, którzy udzielili jej również ogromnego wsparcia moralnego i materialnego oraz przywieźli ją do swojego kraju, gdzie może rozpocząć życie normalnej nastolatki i zapomnieć o koszmarach, których doświadczyła w Serbii. Dziewczynę zdumiewa lekkomyślność, pustota i brak chęci samodoskonalenia współlokatorek z sierocińca, brak zapału do pracy nauczycieli państwowego liceum i ogromne braki programowe w literaturze i historii Bizancjum, które jest jej tak bliskie...

Wszystkie trzy bohaterki połączy krakowskie liceum, wspólne poszukiwania alchemika, zamiłowanie do pikników, zabytkowej broni i bardzo niebezpieczni znajomi.

Pilipiuk używa prostego, pozbawionego wulgaryzmów, języka, któremu mogę jedynie zarzucić brak wyraźnych anachronizmów w wypowiedziach Stanisławy czy Sędziwoja. Spodobał mi się równy sposób prowadzenia akcji, bez niepotrzebnych spowolnień czy nagłych zrywów, co świadczy o dobrze rozwiniętym warsztacie autora.

Lektura jest skierowana raczej do młodszych odbiorców - między innymi ze względu na wiek protagonistek, jak i niezbyt skomplikowane podwaliny psychologiczne, na jakich oparci są bohaterowie. Mocno naciągana wydaje mi się postać, a w zasadzie curriculum vitae, Katarzyny - dziewczyna w swojej niespełna dwuletniej karierze zawodowej doświadczyła nieomal więcej, niż mój znajomy emerytowany oficer CBŚ... Poza tym pamiętajmy, że w swojej komórce była informatykiem (mąż właśnie wyciąga nagana pożyczonego od Stanisławy - nie każdy człowiek używający komputera jest informatykiem, jak również nie każdy informatyk jest programistą - ale przyjmijmy tę nomenklaturę), zachowuje się jednak niczym skrzyżowanie Strażnika Teksasu z Dade'm Murphy'm a łatwość, z jaką przyjmuje nadprzyrodzone zjawiska przywodzi na myśl pewną wampofilkę... Wiem, przesadziłam, licentia poetica...

Docenić za to należy Kraków (i Zamek Królewski w Warszawie) Pilipiuka, łącznie ze spotkaniami fanów fantastyki pod przewodnictwem Króla Polski, imć Komudy, i wycieczkami Moniki po Plantach. Jeśli kogoś urzekł obraz tego historycznego miasta w powieści J.D. Bujak Spadek, albo zafascynował się bardziej nowoczesną stroną stolicy Jagiellonów widzianą oczami Ewy Stec, powinien czym prędzej zacząć szukać Kuzynek na jeden ze Świątecznych wieczorów - Pilipiuk w porównaniu z obydwiema paniami powali Was na kolana.

Przez pierwszy tom cyklu Kuzynki Kruszewskie przemknęłam niczym letnia burza - szybko, ale namiętnie, a Księżniczka już do mnie jedzie - i to powinno chyba wystarczyć za rekomendacje, szczególnie biorąc pod uwagę koszmarną cenę tego cuda ;)

Polecam!

Ocena: 4,25/5

Wydawnictwo: Fabryka Słów
liczba stron: 320
oprawa: twarda
cena z okładki: 47,25 PLN
jak do mnie trafiła: Selkar 43 PLN (z przesyłką)

niedziela, 4 grudnia 2011

1Q84 tom 2 - Haruki Murakami

Istnieje stereotyp, że tom drugi jest gorszy, niż pierwszy i trzeci, a jego pierwsze sto stron to zwykle przypomnienie wydarzeń z części poprzedniej.  1Q84 tom 2 wspomniane stereotypy niniejszym obala, a właściwie należałoby powiedzieć - jest po prostu dalszym ciągiem tej samej powieści, podzielonym bardziej ze względów praktycznych, niż jakichkolwiek innych. Jeśli nie czytaliście tomu pierwszego, nie ma możliwości zrozumienia, o czym autor opowiada w drugim. Nawet tekst na okładce, czy jakiekolwiek streszczenie nie pomoże Wam nadrobić zaległości, nie da się bowiem streścić stylu Murakamiego.
Pozwólcie, że opowiem Wam nieco o czasie (tak właśnie - czasie), kiedy realizm przeplata się z fantastyką, o dwóch diametralnie różnych światach tak silnie ze sobą związanych, że granica między nimi przestaje być zauważalna, a ten, kto ją dostrzega zastanawia się nad swoim zdrowiem psychicznym.

Aomame stara się odizolować od nowej przyjaciółki, zdając sobie doskonale sprawę z faktu, że uczucia Ayumi  w stosunku do niej nie są czysto platoniczne, a ich wspólne seksualne przygody z przypadkowymi mężczyznami wyłącznie dla niej stanowią rozrywkę po wyczerpującej pracy. Oczywiście bardzo istotną rzeczą jest też to, że przyjaciółka jest policjantką, a to wyklucza szczere relacje między nimi. Pewnego dnia w gazecie znajduje informację o morderstwie Ayumi.

Pogrążona w depresji wywołanej częściowo przez śmierć przyjaciółki, a częściowo przez poczucie wyobcowania w świecie z dwoma księżycami, w którym na pewno nie będzie miała szans odnaleźć Tengo, Aomame podejmuje się ostatniego zlecenia. Tym razem jej celem jest wyjątkowy - zarówno pod względem ochrony jaką jest otoczony, jak i tego,  k i m  jest.

Ghost writer "Powietrznej poczwarki", Tengo, staje się przedmiotem zainteresowania tajemniczej i zaskakująco dobrze poinformowanej organizacji wspierającej obiecujących artystów i naukowców, którą reprezentuje wyjątkowo odrzucający osobnik. Jego życiem zaczynają kierować impulsy, które nie do końca pojmuje, a wszystko wokół staje się jakby ziszczeniem scenariuszy powieści fantastycznych. Pomieszkująca u niego w tajemnicy Fukaeri zdaje się powoli odsłaniać mu fragmenty układanki, jednak zdaje się przyświecać jej zasada "Jeśli nie rozumiesz bez tłumaczenia, to znaczy, że nie zrozumiesz, choćbym ci nie wiem ile tłumaczyła".

Obydwoje głównych bohaterów obsesyjnie wręcz tęskni za sobą wspominając moment, kiedy dziesięcioletnia Aomame ścisnęła w klasie dłoń Tengo. Ten moment dla obojga stał się osią ich dorosłego życia, obydwoje postrzegają ten czysty akt przez pryzmat dziecinnego uczucia, ale i wstępu w dorosłe, erotyczne życie.

Aomame czyta "Powietrzną poczwarkę", co staje się kolejnym punktem zwrotnym dla tej niesamowitej historii, a do świadomości czytelnika z jeszcze większą mocą przesącza się złowroga poświata dwóch księżyców.

Przez prozę Japończyka "przemyka się" z prędkością światła, nie mogąc się oderwać ani na chwilę, co charakteryzowałoby raczej literaturę niskich lotów, paradoksalnie Haruki Murakami do "lekkich" autorów nie należy. Czytając go rozciągamy zmysły i emocje do granic możliwości, niczym Aomame swoje mięśnie w katorżniczym treningu.  Każde zdanie, słowo, nawet znak interpunkcyjny, świadczą o skrupulatnym, pedantycznym, wręcz perfekcyjnym warsztacie artystycznym, gdzie nie ma miejsca na ozdobniki, który wbija się w pamięć i nie pozwala o sobie zapomnieć.

Opisy bohaterów napisane są z zegarmistrzowską precyzją - Murakami skupia uwagę na nawet najmniejszym szczególe fizjonomii, jak np. uszy i buduje na nim portret psychologiczny osoby, którą moglibyśmy na podstawie tego detalu rozpoznać na ulicy. To nie są papierowe postaci, to ludzie z krwi i kości, być może z uwagi na różnice kulturowe nie potrafimy ich zrozumieć, jednak z czasem stają się naszymi dobrymi znajomymi i jak to w życiu bywa, ich wybory budzą nasze emocje.

Z taką samą precyzją autor buduje opisy codziennych czynności - przeglądania prasy, gotowania, czy aktów erotycznych (bądź autoerotycznych). Są one odarte z wszelkiej metafizyki, sprowadzone do poziomu gruntu, wysterylizowane z uczuć do tego stopnia, że budzą coraz silniejsze emocje.

Jego twórczość jest tak inna od tego, do czego przywykłam czytając innych znanych autorów z nurtu realizmu magicznego, że powoli zaczyna we mnie kiełkować nowy termin, na mój prywatny użytek - realizm murakamiczny - taki, gdzie istnieje rzeczywisty, namacalny podział na realizm i magię, jak na przykład w roku 1Q84.

Polecam pedantycznie zorganizowany świat, w którym jest jednak miejsce na ogromną dawkę magii, czy może raczej, jakby powiedział inny pisarz, z odległej epoki i odmiennego nurtu literatury: nienazwanego.


Ocena: 5/5
tytuł oryginału: 1Q84 (ichi-kew-hachi-yon)
tłumaczenie: Anna Zielińska-Elliot
Wydawnictwo: Muza
liczba stron: 413
oprawa: miękka
cena z okładki: 39,99 PLN

niedziela, 13 listopada 2011

Kolumna Magdy... czyli "stosik"

Dawno już nie publikowałam stosika - a przecież książek mi przybywało ;) Do powstania poniższej kolumny przyczyniły się przede wszystkim nieocenione Moreni i enedtil, które pożyczyły mi aż 5 książek oraz Soulmate, która odciążyła moją półkę z nielubianej Rudnickiej wymieniając ją na dwie inne pozycje :)

Książek widzicie 20, nie będę wymieniać wszystkich po kolei, przybliżę jedynie te najbardziej istotne pozycje w stosiku:

Miasto Śniących Książek Waltera Moersa - (Moreni, dziękuję :*) moje drugie spotkanie z niemieckim autorem. Inny wymiar fantasy i o tym już wkrótce :)

Sapkowskiego przedstawiać nie muszę? (Moreni, :*)

Nienacki i Ja, Dago oraz Uwodziciel - polowałam, polowałam i upolowałam :) będę Was "męczyć" tym autorem, bo oddaję mu hołd czołobitny od czasów spotkania z Panem Samochodzikiem lat temu 20, o Raz w roku w Skiroławkach nie wspominając ;)

Anne Rice - druga część Czasu Aniołów, Kuszenie - już niedługo, oraz dwa tomy Pamiętników Wampirów.

Tom Holt - bo ja comic fantasy uwielbiam i już!

Margaret Atwood i Oryks i Derkacz - ta autorka będzie się u mnie również pojawiać częściej, a powodem jest wrażenie, jakie na mnie wywarła Opowieść Podręcznej

Wydawało mi się, że moja kolumna jest naganna, jednak po obejrzeniu stooosiska Pabla (u którego ostatnio burzliwie się zrobiło) opadły ze mnie wszelkie wyrzuty sumienia.

Jutro lub pojutrze powinna się pojawić recenzja 1Q84 t. 2, potem mała niespodzianka (dosłownie i w przenośni).

Przy okazji ponownie proszę Miravelle o kontakt w sprawie wygranej :)

Pozdrawiam i do przeczytania!

piątek, 11 listopada 2011

Matki, żony, czarownice - Joanna Miszczuk

Fakt, że sięgnęłam po tę książkę z własnej, nieprzymuszonej woli należy zapisać gdzieś złotymi zgłoskami (chyba właśnie to robię - może tylko te zgłoski nie są złote) - ja, osoba, która sagi rodzinne uważa za zło wcielone, a ich autorki za seryjne morderczynie (zdrowego rozsądku i dobrego smaku) dałam się skusić wielkiej tajemnicy i słowu "czarownice". "Raz kozie śmierć" pomyślałam "Zobaczę, czym się moja rodzicielka zaczytuje.".

Książka składa się z dwóch części, których naturalną granicę stanowi pojawienie się testamentu antenatki głównych bohaterek - Laverny Marii von Matternich. Część pierwsza to losy trzech wrocławianek na przestrzeni siedemdziesięciu lat, od drugiej wojny światowej aż do czasów współczesnych. Poznajemy historie miłości, zdrady, bólu, radości, zdrad, zemsty i przebaczenia rudowłosych piękności noszących pierścionek z ogromnym diamentem w otoczeniu szafirów. Część druga to dzieje rodu silnych, mądrych i pięknych kobiet, które zwykle kochały niewłaściwych mężczyzn oraz niezwykła historia pierścienia miłości i przebaczenia.

Z tych wszystkich opowieści składających się na książkę Miszczuk największe wrażenie zrobiły na mnie losy Marii Jałoch, kobiety, która wraz z maleńką córką przetrwała wojenną zawieruchę. Płakałam nad jej niedolą, nad przeżyciem własnej śmierci... Krystyny, osoby, która o swej miłości do męża przekonała się po jego tragicznej śmierci, nie potrafiłam polubić. Losy Asi wydały mi się sztampowe.

Za część pierwszą powieści lekką ręką przyznałabym 4/5 - ładny język, wartka akcja, dobrze zbudowane postaci, wspaniale oddane realia czasów, w których przyszło im żyć. Czy wyróżnia się na tle gatunku - nie wiem. Po prostu mi się podobało.

Drugą część, w moim odczuciu, bardzo zepsuły postacie antenatek i ich ukochanych mężczyzn. Nie wyjawię Wam ich nazwisk, jednak coś we mnie się buntowało przeciwko powiązaniu tych kobiet więzami krwi i umieszczeniu na kartach sagi rodzinnej.  O ile w pewnej powieści comic fantasy nie przeszkadzała mi postać Hitlera w kelnerskim uniformie na pokładzie sterowca, tak tutaj umieszczenie tych konkretnych postaci historycznych oraz wplecenie w ich losy pewnego wiekopomnego dzieła było zgrzytem.

Miszczuk zostawiła furtkę do następnej części i niewątpliwie będzie się tam sporo działo. Myślę, że jeśli ta pozycja znajdzie się na półce mojej mamy, na pewno do niej zajrzę, ale nie będę jej szukać na siłę.

Ocena: 3/5


Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
liczba stron: 496
oprawa: miękka
cena z okładki: 32 PLN

wtorek, 8 listopada 2011

Spadek - J. D. Bujak

W noc poprzedzającą Święto Zmarłych (jakoś nie trafia do mnie określenie Halloween - to nie nasza kultura) obejrzeliśmy z mężem horror o domu na sprzedaż, w którym straszy. Krwawiły tam ściany, z rur nie zawsze leciała woda, w lustrze można było ujrzeć nie tylko własne odbicie... naprawdę kiepskie filmidło, w które brnęliśmy tylko, by organoleptycznie doświadczyć, jak daleko posunęła się wypaczona jego twórców.

Mój mąż nieźle się bawił parząc na mnie czytającą najnowszą powieść pani Bujak: "Haha, za drzwiami jest park!", "Ściana krwawi! No nie wierzę! Ściana krwawi!", "Jak on się okaże wampirem albo wilkołakiem to rzucam to.". Nie rzuciłam. Mało tego, pochłonęłam 450 stron w jakieś 8-9 godzin.

Małgorzata odziedziczyła po dawno nie widzianej ciotce z Krakowa zabytkową kamienicę wartą fortunę. Niestety nie może domu sprzedać, przyjąć go zaś musi z dobrodziejstwem inwentarza - szpargałami, niemodnymi meblami, gigantycznym witrażem stanowiącym większą wersję znajdującego się w rodzinnej krypcie. Przemyślawszy sprawę dokładnie, postanawia spadek przyjąć i bardzo szybko uświadamia sobie, że "dobrodziejstwo inwentarza" nie ogranicza się do przedmiotów...

Megi (wybrała sobie to zdrobnienie, ponieważ jest zagorzałą fanką Meg Ryan), pragmatyczna pani doktor, przeznacza część parteru pod wynajem, w drugiej części planuje otworzyć praktykę pediatryczną. Najemcę znajduje bardzo szybko w osobie Jana Topolnickiego, niesamowicie przystojnego pasjonata herbaty, w którego oczach przy odpowiednim świetle widać tajemniczy rubinowy poblask...

Kiedy w domu zaczynają dziać się dziwne rzeczy (słychać głosy, na zaparowanym lustrze pojawiają się odciski dłoni niepasujące wielkością do rąk Megi, za drzwiami piwnicy nie zawsze są schody...) Janek, który nie wydaje się specjalnie zaskoczony tymi wydarzeniami, okazuje się nieocenionym przyjacielem i wspiera Małgosię na każdym kroku zmierzającym do rozwiązania zagadki...

Działając swoim utartym schematem kija i marchewki zacznę od  krytyki postaci, nieco nijakich na tle przepięknego witraża, które należą do słabych stron Spadku. Postaci nijakich do tego stopnia, że czasem dziwiło mnie gładkie i szybkie przechodzenie do porządku dziennego nad nadprzyrodzonymi zdarzeniami rozgrywającymi się wokół przez pozornie twardo stąpającą po ziemi panią doktor - ot, bez żadnych procesów myślowych, wewnętrznych walk, mozolnej drogi od zaprzeczenia do akceptacji. Ponadto, co mi się rzadko zdarza, musiałam przed napisaniem tego tekstu zajrzeć do książki, by przypomnieć sobie nazwisko Janka, jednego z głównych bohaterów, które do skomplikowanych przecież nie należy, a w powieści wielokrotnie się powtarza. Imienia przyjaciółki Megi, a tym bardziej jej męża, już nie pamiętam...

Nie lubię porównywać, jednak tutaj porównania same cisnęły mi się pod klawisze, ponieważ miałam problemy z jednoznaczną klasyfikacją powieści Bujak. Mimo krwawiących ścian Spadkowi daleko do lepkiej i wilgotnej atmosfery Efemerydy duetu Kyrcz-Cichowlas, machiaweliczna postać zaprzyjaźnionego adwokata kojarzyła mi się początkowo z diabłem (chicho, zły chochlik!, wcale nie miałam na myśli Wolanda, trochę za wysokie progi), mimo zabawnych akcentów i niezbyt głębokich postaci ze starcia z Rudnicką Bujak wyszła w moich oczach obronną ręką, a co do drzwi, za którymi nie zawsze są schody do piwnicy, powiem tylko, że autorka przegrywa z kretesem konfrontację z Brudnopisem Łukjanienki. Temu wszystkiemu przyświecał mi, gdzieś na granicy postrzegania, pomarańczowy neon "paranormal??", na szczęście na przyświecaniu się skończyło. Słowem: chaos. O dziwo jednak, ten sam chaos daje Spadkowi szanse na wyjście z "szuflady" i przeobraża go w "pageturnera". Nie posunę się na tyle daleko, by od razu robić z tego wyznacznik stylu Bujak - nie po jednej przeczytanej pozycji - jednak muszę przyznać, że, pomimo początkowego nastawienia, autorka mnie  zaintrygowała.

Nie ukrywam, że Spadek zaliczyłabym raczej do "czytadeł", na szczęście tych przyjemniejszych. Może oryginalnością nie grzeszy, jednak bardzo ucieszyłam się, że lektura w Święto Zmarłych nie była powtórką z filmu obejrzanego w jego wigilię.


Ocena: 3/5


Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
liczba stron: 456
oprawa: miękka
cena z okładki: 32 PLN

sobota, 5 listopada 2011

Baranek - Christopher Moore

Christopher Moore to jeden z moich ulubionych autorów. Pisarz, którego się kocha lub nienawidzi. Mistrz absurdu, Amerykanin kpiący z przywar swojego narodu w sposób przerysowany, obrazoburczy, momentami odrzucający. Facet od książek postanowił wziąć na warsztat Jezusa Chrystusa, a ja, znając go całkiem nieźle, spodziewałam się bluźnierstwa zdolnego co najmniej konkurować z Teletubbies i Harrym Potterem, lub czegoś zgoła "gorszego".

Moja głodna czytelniczej herezji wyobraźnia została podsycona umiejętnie przez Moore'a już w pierwszym rozdziale, gdzie przywitała mnie postać anioła Raziela, znana mi już z Najgłupszego Anioła. Niewydarzony wysłannik Niebios ma za zadanie ożywić najlepszego kumpla Jezusa Chrystusa, by ten opowiedział o Zbawicielu ze swojej perspektywy.

Josh dorastając nokautuje Biffa, płata figle, nawet podkochuje się w Marii z Magdalii, jest ciekaw seksu, szuka sensu swojego życia i kontaktu z Ojcem. Moore nie byłby jednak sobą, gdyby nie wysłał Joshuy i Biffa w pełną przygód podróż w poszukiwaniu trzech mędrców, oświecenia i zrozumienia, podczas której Josh osiąga Nirvanę i uczy się pomnażać jedzenie, Biff zaś zgłębia tajniki Kamasutry - mądrość przeciwstawiona folgowaniu chuci tak charakterystyczne dla twórczości tego autora.

Chcecie wiedzieć dlaczego kłamliwe ewangelie nie wspominają ni słowem o najlepszym przyjacielu Jezusa Chrystusa? Nie dlatego, że był nieco nieokrzesany, rozwiązły i skory do bitki. Biff kochał Jezusa, wierzył w jego boskość i darzył go bezgranicznym zaufaniem i szacunkiem, do tego stopnia, że jaljo dje ojaoj  sda adag uojblo i za to właśnie Ewangeliści nie wspomnieli o nim ani słowem.

Czytając tę "apokryficzną" powieść pomyślałam, że mojemu ulubionemu prześmiewcy udało się nakreślić Jezusa w sposób wiarygodny, uczłowieczyć Go, nie tracąc przy tym nic ze swojego szalonego  i niepokornego stylu pisania. Jakoś lepiej mi się zrobiło, że u Moore'a Chrystus jednak nie stał się rozbójnikiem, rozpustnikiem albo gejem, był natomiast człowiekiem z krwi i kości, mającym wątpliwości, kierującym się sercem, popełniającym błędy i pokornie się na nich uczącym, kochanym i szanowanym człowiekiem, za którego mądrością, dobrocią, charyzmą i dobrym sercem poszły miliony.

Amerykański autor na swój sposób odtworzył nieznane lata z życia Zbawiciela, ukazując go w sposób, jaki jestem w stanie zaakceptować. Nie było Teletubbies, Raziel się, tradycyjnie, popisał bezdenną głupotą, ale Moore w moim mniemaniu herezji nie popełnił. Jak zwykle Facet od Książek stanął na wysokości zadania i nadal jest dla mnie królem prześmiewców, z bonusem do inteligencji i charyzmy.

Polecam!

Ocena: 4,5/5

Recenzje innych książek Christophera Moore'a znajdziecie tu
tytuł oryginału: Lamb: The Gospel According to Biff, Christ's Childhood Pal
tłumaczenie:
Piotr W. Cholewa
Wydawnictwo: MAG

liczba stron: 528

oprawa:
twarda w obwolucie

cena z okładki:
35,00
PLN
jak do mnie trafia: wymiana

wtorek, 18 października 2011

środa, 5 października 2011

Książka w Mieście - ogłoszenie

Kochani,

żyję i mam się dobrze. Powiedziałabym nawet: bardzo dobrze. Życie prywatne kwitnie, zadomowiłam się w nowej pracy na dobre, nie stresuję się niczym, nie mam wrażenia, że pracuję w cyrku... jest fantastycznie!

Moja nieobecność w blogosferze spowodowana jest faktem, że postanowiliśmy z mężem kupić własne gniazdko, więc moja aktywność czytelnicza sprowadza się na razie do przeglądania ofert oraz forów internetowych i poradników wnętrzarskich - zawsze to "jakaś" lektura, ale do recenzji się raczej nie nadaje ;)

Będę pisać! Postanowiłam sobie, że postaram się raz w tygodniu zamieścić recenzję, co na razie mi nie bardzo wychodzi, ale być może już niedługo to się zmieni. Planuję też założenie drugiego bloga o nieco innej tematyce.

A na razie dziękuję za troskę  i pozdrawiam Was wszystkich serdecznie!

Magda

wtorek, 20 września 2011

Las Zębów i Rąk - Carrie Ryan

Pisałam już parę razy, że kiedy byłam nastolatką na rynku czytelniczym było coś takiego jak fantasy (Tolkien i Sapkowski na ten przykład) i było coś takiego jak romans (u koleżanek widziałam okładki Steele i jakichś innych harlequinów - nie pamiętam, nie czytałam). Jakbym dorwała tego, kto wymyślił, żeby to ze sobą połączyć (bo na pewno nie była to Meyer) to chętnie wypytałabym o lektury z dzieciństwa i plany rodzicielskie. Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić, żeby ta osoba poważnie chciała dać tę hybrydę do czytania własnym dzieciom.

Na szczęście wampiroszmiry powoli idą w zapomnienie, pojawiają się nowe trendy. Jeszcze niedawno wampirka zamieniano na... anioła, albo innego wilkołaka, zmieniano miasto, ilość i imiona przyjaciół, reszta pozostawała bez zmian, a tłum nastolatek zachwycał się Zmierzchem po liftingu... Teraz autorki starają się nieco bardziej, a i oblubieńcy rzadziej bywają martwi.

Czasem zdarzają się bardziej udane podmiany, odejście od schematu. Całkiem niedawno zachwycałam się Atrofią jako całkiem nowym standardem powieści dla nastolatek i miałam ogromną nadzieję pozachwycać się Lasem Zębów i Rąk tak chwalonym na blogach.

Fabuła prosta niczym, za przeproszeniem, konstrukcja cepa. Dwóch braci kocha tę samą dziewczynę, ona kocha starszego, jednak ma zostać żoną młodszego. Narzeczony ma drobny kryzys, gdyż matka ukochanej zostaje przemieniona w zombie (wybierając miłość do ojca), a Mary, od której odwrócił się brat, o mało nie zostaje Siostrą - kimś w rodzaju kapłanki. Cała "wesoła gromadka" żyje w wiosce, która jest rzekomo jedyną enklawą żywych w świecie zdominowanym przez Nieuświęconych - chodzących martwych. Mary ma jednak marzenie, pragnie wyrwać się z wioski, zobaczyć ocean, a kiedy w Katedrze pojawia się Obca, Gabrielle, jej marzenie zdaje się nabierać realnych kształtów.
Rankiem w dzień ślubu wioska zostaje zaatakowana przez Nieuświęconych pod dowództwem Gabrielle, a jedynymi ocalałymi są Mary, jej brat z żoną, jej narzeczony, ukochany z narzeczoną (nomen omen najlepszą przyjaciółką naszej narratorki), mały chłopiec oraz pies. Mary prowadzi całą grupę w poszukiwaniu wioski Gabrielle, a potem - kto wie? Po drodze towarzyszą im jęczący i głodni ludzkiego mięsa Nieuświęceni, stale obijający się o siatkę oddzielającą żywych od martwych. 
Czy podróżnicy odnajdą ocean?

Nie ma w tej książce nic oryginalnego, poza przykuwającą okładką, ale dla mnie to za mało. Pomysły na fabułę widzieliśmy na ekranach, styl pisarki przypominał mi DeStefano w wersji sentymentalnej (znaczy więcej "kocham"), Ryan z logiką jest też trochę na bakier: osoba wychowana na Piśmie i tylko z niego czerpiąca wiedzę nie umie odczytać cyfr rzymskich, ale bez problemu używa słowa "surrealizm".... Nawet korektor się najwyraźniej znudził historią, ponieważ im bliżej zakończenia tym więcej było literówek i błędów stylistycznych.

Nie było łatwo wystawić ocenę punktową - odczuwam przesyt powieściami o "trudnej miłości w okrutnym świecie" skierowanymi do nastolatek. Zbyt wyraźnie widzę ich pustotę i niską wartość (jakąkolwiek: estetyczną, wychowawczą, literacką...). Chyba jednak lepiej, żeby młode dziewczyny przeczytały Las Zębów i Rąk, niż np. Zew Nocy (choć tam przynajmniej fabuła była ciekawsza). Oceniam wyżej, niż Despain, ale po drugą część raczej nie sięgnę.

Ocena: 2,75/5


chętnie tę książkę sprzedam lub wymienię. Inne książki na wymianę/sprzedaż tu

***

Kochani, nie oczekujmy, że wychowamy erudytów i inteligentów, jeśli nie damy młodym do czytania ambitniejszej literatury. Nie oczekujmy, że z radością wezmą do ręki Chłopów czy Ferdydurke jeśli pod choinką znajdą kolejną Meyer, Despain, czy inne godne pożałowania dziełko. Kupujmy prezenty książkowe z głową! Lubią fantasy? Dajmy im LeGuin, Tolkiena. Chcą bestselleru? Dajmy im Zafona, Marqueza. Humor? Pratchett, Rankin. Wampiry i wilkołaki? Rice, nawet Carriger, choć to trochę inna bajka. Zombie? Stawiam na Moore'a! Romantyczne uniesienia? Niech poznają Austen. Dreszcze? Gaiman...
Nie napędzajmy sztucznie rynku tych czytelniczych odpadów.

tytuł oryginału: The Forest of Hands and Teeth
tłumaczenie: Bartosz Czartoryski

Wydawnictwo: Papierowy Księżyc

liczba stron: 350

oprawa:
miękka ze skrzydełkami

cena z okładki:
33,90
PLN

czwartek, 15 września 2011

Atrofia - Lauren DeStefano

Okładka debiutanckiej powieści Lauren DeStefano jest jedną z najlepszych, jakie zdarzyło mi się oglądać. Pozwólcie, że na jej podstawie opowiem Wam historię osoby, którą przedstawia, 16 letniej Rhine, pięknej dziewczyny o naznaczonych defektem genetycznym oczach, z których każde jest innego koloru.



Zdjęcie przedstawia siedzącą dziewczynę. Uwagę przykuwają jej długie, jasne, fantazyjnie ułożone włosy oraz mocno pomalowane powieki skrywające wzrok. Gest ten kojarzony jest ze skromnością, można jednak równie dobrze śledzić kogoś "spod oka", lub skrywać jakąś tajemnicę.
Dziewczyna przysiadła na pięknym antycznym krześle, jej suknia świadczy o zamożności, zwróćcie jednak uwagę na dwie rzeczy - po pierwsze: nienaturalna poza w połączeniu ze strojną suknią, porcelanową cerą i wyrazistym makijażem przywodzą na myśl marionetkę, po drugie: na serdecznym palcu lewej dłoni lśni obrączka, wyraźnie wyeksponowana przez projektanta okładki i połączona linią z ptaszkiem w klatce, alegorią zniewolenia. 
Od modelki biegnie kolejna, wyraźniejsza, linia łącząca ją z klepsydrą, spójrzcie jak niewiele piasku w niej pozostało. Obok stoją szklane fiolki i menzurki nieodzownie kojarzące się z eksperymentami laboratoryjnymi, są one jednak puste, jakby eksperymenty nie odbywały się, lub... nie przynosiły rezultatów. Na podłodze porozrzucano w nieładzie lilie - symbole czystości i niewinności. Spójrzmy teraz na stopę dziewczyny - wydaje się brudna, jakby strudzona długą wędrówką i dużo starsza, niż by sugerowała twarz dziewczyny.
Tło przechodzi od zupełnie czarnego przy głowie bohaterki i klatce z ptaszkiem, do jaśniejszej szarości podłogi w okolicach klepsydry i połamanej lilii, zupełnie jakby im dalej od zniewolenia tym więcej światła.
Zauważcie, że w klatce znajdują się drzwiczki, w stronę których zwrócony jest ptaszek, spoglądając jednocześnie na jaśniejszą plamę przy porzuconym kwiecie.

Historia Rhine jest prosta - nastoletnia mieszkanka Nowego Jorku została uprowadzona, wywieziona na Florydę, zaślubiona wbrew swej woli, wraz z dwiema innymi dziewczynami, młodemu chłopakowi, który początkowo budzi wyłącznie jej odrazę. Zadaniem młodych żon jest urodzić Lindenowi przed śmiercią dziecko. Zarówno Rhine, jak i Lindenowi, zostało jeszcze około 4 lat życia, ponieważ ludzkość na skutek podjęcia nieudanej próby przeprowadzenia ewolucji w doskonałość, nękana jest wirusem zabijającym potomków "pierwszego pokolenia" przed osiągnięciem dwudziestego piątego roku życia. Głos serca nie jest zgodny z narzuconą przez despotycznego i prawdopodobnie psychopatycznego teścia rolą, jednak Rhine, podobnie jak jej współtowarzyszki muszą podjąć się jej odegrania, inaczej zginą.

Pierwszoosobowa narracja w czasie teraźniejszym została poprowadzona ładnym, dość bogatym językiem, jednak rzucają się w oczy krótkie zdania, co bywa ciekawym zabiegiem stylistycznym, tu stanowi tylko zgrzyt - wina prawdopodobnie leży po stronie tłumacza, który mógł posłużyć się większą ilością zdań złożonych nie odbiegając od treści - książka by na tym zyskała. Plusem jest umiejętność zwrócenia uwagi na jakiś szczegół poprzez np. wprowadzenie koloru, minusem wkradająca się czasem chaotyczność stanowiąca tylko pustą dygresją, w Opowieści Podręcznej Atwood, do której porównywana jest powieść DeStefano, podobne chaotyczne dygresje znalazły usprawiedliwienie w fabule, a ich zadanie polegało na budowaniu nastroju, podsycaniu ciekawości. 

Od samego początku widać wyraźnie, że DeStefano planowała napisanie serii - akcja toczy się momentami za wolno, dygresje urywają się w najciekawszym miejscu, a kiedy Rhine później powraca do rozważań, zaczynają się w połowie urwanego fragmentu - niczym serialowe "w poprzednim odcinku".

W przeciwieństwie do antyutopijnej Opowieści Podręcznej  mamy tu całkiem zgrabny przykład dystopii, której scenariusz nie jest aż tak nieprawdopodobny, jakby się mogło wydawać. Poza tym, w zalewie paranormalnych romansów, stanowi ciekawą alternatywą dla nastolatek lubiących lekką fantastykę.

Porównanie debiutu literackiego DeStefano do Opowieści Podręcznej Atwood jest może lekko przesadzone, gdyż nie zaliczyłabym Atrofii do dzieł wybitnych i uniwersalnych, jednak niewątpliwie ma wiele zalet. Nie ma tu, niestety, głębi, drugiego dna, których nie zabrakło u Atwood, ale jestem skłonna stwierdzić, że DeStefano nie brakuje potencjału i, wraz z doświadczeniem i kolejnymi wydanymi książkami, ma szanse stać się poczytną pisarką, może nie na miarę swej kanadyjskiej koleżanki, ale kto to wie?

Ocena: 4/5
tytuł oryginału: Whiter
tłumaczenie: Magdalena Rychlik
Wydawnictwo: Prószyński i ska
liczba stron: 317
oprawa: miękka ze skrzydełkami
cena z okładki: 34 PLN

Recenzja Opowieści Podręcznej tu

wtorek, 13 września 2011

Raz w roku w Skiroławkach - Zbigniew Nienacki

Co rano Kłobuk, przed wiekami zrodzony z wcześniaka zakopanego u progu domu, zmokłą kurę o pierzu poprzetykanym złotymi piórami z ludzkich snów utkanymi przypominający, rusza w swą wędrówkę. Najpierw przechodzi obok domu doktora Niegłowicza, który, jak powszechnie wiadomo, najpierw kobietę upokorzyć musi, nim w nią wejdzie; stacza Kłobuk z sójką bój o kromkę chleba zostawioną mu przez starą Gertrudę Makuch, co obejścia doktora dogląda i kobiety mu, niczym loszki do knura, sprowadza. Jakieś dwieście metrów stąd, latem, morderca małą Haneczkę Millerównę zdusił, żebra jej połamał i palce ze stawów powyłamywał. Widział Kłobuk mordercę, lecz nie jego to sprawa, a i tak już ktoś konopny sznur na grabie na Świńskiej Łące, miejscu gdzie od wieków Baudowie sami sobie sprawiedliwość wymierzali, zadzierzgnął, w niemym wołaniu o pomstę za śmierć niewinnej dziewczynki.
Potem mija dom Justyny, której co noc roi się, iż on, Kłobuk z belki pod stropem obory spadłszy, swoim nasieniem ją napełnia i dziecko upragnione jej daje. Przechodzi obok zagrody Widłągów, gdzie na wczasy przyjeżdża z mężem i synkiem higienę lubiąca pani Turoniowa, by choć raz pójść do starego młyna, w którym to ponoć raz w roku każdy z każdym niczym zwierzę żyje. Zmierza Kłobuk w stronę leśniczówki Blesy, by tam na chwilę na wiśni przycupnąć i popatrzeć na leśniczego Turleja, co go żona do siebie nie dopuszcza, gdyż drewek na opał jej rąbać nie chce. Po drodze do leśniczówki mija dom pisarza Lubińskiego, co zwykł sobie na żony upatrywać kobiety ciałem swym lubiące mężczyzn kusić, a czasem i hojnie obdarowywać, jak jego druga połowica, Ewa. Rzuca okiem na dom malarza Porwasza, u którego czasem gruba Widłągowa sprząta, a Halinka Turlejowa aż mdleje na myśl o starej armaturze w jego łazience, zupełnie takiej, jak w domu jej rodziców. Ciekaw jest Kłobuk, czy znów u Porwasza jakaś panienka, którą romantyzm artysty skusił, pomieszkuje, albo czy malarz jego, Kłobuka, ponownie na obrazie z trzcinami nad jeziorem uchwycić zdołał.
Z oddali słyszy Kłobuk rozmowy na ławeczce pod sklepem prowadzone przez sołtysa Jonasza Wątrucha, co to wierzy, że Szatan ziemią włada z młodym Antkiem Pasemką, którego matka w domu żelazną ręką rządy sprawuje, wszystkich synów i męża swego batem końskim okładając. Już w ich stronę idą młody Galembka, co z niejedną babą we wsi męską przyjemność miewał, i Franek Szulc, czekający na schedę po ojcu, a w czasie tego oczekiwania, jakby na złość, nic w obejściu nie robiący. Stary Krzyszczak, co to opowiada jak księcia Reussa nożem ubił, gdy wojska pod dwór podchodziły, a potem za nim płakał, od strony chałupy Porowej, której sąd w Bartach już dwa razy dzieci odbierał, w ich kierunku zmierza.
Słyszy Kłobuk i śmiech dzieci, i pokrzykiwania wiejskich kobiet, i razy przez mężów żonom nieposłusznym zadawane, widzi nędzę i bogactwo, mądrość i głupotę, zło i dobro i widzi też tęskne spojrzenia na Czaplą Wyspę przez mieszkańców rzucane z nadzieją, że to dziś właśnie zapłonie tam niebieski ogień, który każe wszystkim ruszyć w drogę do młyna i tam mieszać swą krew po ciemku z innymi żyjąc jak mąż z żoną... raz w roku ten ogień płonie i dlatego ludzie w Skiroławkach smutni są.

Raz w roku w Skiroławkach, dwutomowa powieść Zbigniewa Nienackiego, znanego przede wszystkim z serii o Panu Samochodziku, to podróż w minioną epokę, i to pod wieloma względami - spójrzmy choćby na wydanie: tania ,papierowa okładka, drobny, gęsty druk, niedodrukowane lub rozmazane litery, plamy z farby drukarskiej, wąskie, nierówne marginesy, nieco archaiczny język i realia z lamusa wyciągnięte, odkurzone i pod lupę, po raz wtóry przeze mnie wzięte - bo muszę Wam powiedzieć, że czytałam tę serię już chyba czwarty raz i znów mnie zaskoczyła, znów znalazłam coś wartego uwagi.

Ni to kryminał, ni to powieść obyczajowa, Kłobukową postacią realizm magiczny na myśl przywodząca, dzieje się na początku lat 80 ubiegłego stulecia w małej fikcyjnej wiosce. Pióro Nienackiego, niczym różdżka magiczna, wyczarowuje tę maleńką wioskę i jej mieszkańców, tak żywo, jakby oni wszyscy naprawdę istnieli, a nawet obok autora siedzieli snując niespiesznie swoje historie, w sposób miejscami trochę naiwny, prosty a nawet prostacki, a miejscami przaśny, a jednak zaskakujący, niczym życie na wsi. Postaci jest wiele, większość z nich ma iloraz inteligencji 80 a jednak egzystują w tej skrytej w lasach wiosce. Wiele wątków porusza pisarz w swej powieści zbójeckiej, z których wszystkie znajdują rozwiązanie, a Raz w roku... tworzy zamkniętą całość.

Wszystkie, bez wyjątku, postacie kobiece skrywają wstydliwe i wręcz nieprawdopodobne tajemnice, każda z nich jest na swój sposób femme fatale, co zmusiło mnie do wysnucia w stosunku do Nienackiego podejrzenia o mizoginię. Mężczyznami w jego dziele też włada popęd płciowy, jednak żaden nie porzuca żony dla armatury łazienkowej, a niewielu nie znajduje usprawiedliwienia za niegodne traktowanie żony czy kochanki. Również seksizm, a nawet szowinizm, sączą z kart książki, niczym dym w leśnym bunkrze, dusząc i przesiąkając swym zapachem wszystko wokół.

Pełno tu dosłownych, odartych z romantyzmu opisów scen erotycznych, niewybrednych żartów, bezwstydności, rozwiązłości, które są aż niewiarygodne. Noc mieszania krwi, zdarzająca się raz w roku, opisana zostaje niczym mara senna, wystawianie zada przy cmentarzu przez Widłągową - już niekoniecznie.

A jednak warto sięgnąć po tę pozycję, gdyż rzadko można znaleźć tak świetnie wykreowane postacie, tak ciekawie skonstruowaną fabułę i tyle tęsknoty za prostym życiem, co u Nienackiego. Poczucie humoru prześwituje przez tę nostalgię, raz jest to dosłowny opis stażysty-leśnika, który zdał testy psychologiczne i na pewno nie jest romantykiem, ale za to gubi się po drodze do najbliższego młodnika i lasu za bardzo nie lubi. Innym razem czytamy o ładnym swerukowym topieniu, które to ma miejsce ze względu na ogromne długi cieśli względem państwa. Część tych humorystycznych akcentów będzie zapewne bardziej zrozumiała, jeśli, gdzieś w podświadomości,  będzie tlił nam się wielki neon "rok 1983".

Ta książka pozostanie dla mnie swego rodzaju podróżą sentymentalną do czasów zaprzeszłych, takich, które być może były, a być może tylko się przyśniły autorowi i, jako sny, zostały wplecione w pierze pokrywające Kłobuka, ducha Skiroławek.

Polecam!


Ocena: 4/5
Wydawnictwo: Pojezierze, Wydanie II, Olsztyn 1984
liczba stron: 350 + 370
oprawa: miękka
cena z okładki: 900 zł

sobota, 10 września 2011

Tern - Nik Pierumow

Pierwsze, co rzuca nam się w oczy to piękna okładka, zapraszająca ciepłym, miodowym kolorem i tajemniczym rysunkiem. Wpatrywałam się w nią jak zahipnotyzowana, zanim zajrzałam do środka. Powitał mnie kolejny mit o stworzeniu świata i już wiedziałam, że mam do czynienia z klasyczną fantasy, byłam tylko ciekawa jak bardzo klasyczną.

Zbiera się drużyna pozornie niepasujących do siebie indywiduów - dhuss Tern, sidcha Neiss, Gończa Nekropolis Stein oraz przywołany w barbarzyńskim rytuale demon Krojon, których jednak łączą długi względem siebie: Gończa wybiła gałąź sidchy, a dhuss nie będący dhussem wywołał demona z innej płaszczyzny bytu. Tę pełną wzajemnej nieufności zbieraninę popycha do przodu jedynie osobowość Terna - Krojon darzy go głębokim szacunkiem, a obie dziewczyny afektem.

Trudno im się zresztą dziwić - wiedza dhussa jest ogromna, wydaje się on wiedzieć o wszystkim, co ma jakikolwiek związek z magią i Zwierzętami Rajlegu, a jego tajemnicze usposobienie i honorowe zachowanie czynią z niego jedną z najbardziej seksownych męskich postaci fantasy, jakie ostatnio spotkałam. A tak! Seksownych - użyłam tego słowa nie bez kozery - niech się strzegą emo-wampiry wegetarianie, dhuss Tern ma charyzmę, inteligencję i odwagę, o jakie we współczesnej fantastyce trudno, a nic tak nie przyciąga kobiet jak obdarzony magnetyzującą osobowością, śmiały intelektualista.

Na uwagę zasługuje niewątpliwie Rajleg - magiczny świat wykreowany od podstaw z wykorzystaniem mitu o drzewie światów. Opisana w tej części cyklu płaszczyzna bytu jest zasiedlona wieloma różnorodnymi rasami, obdarzonymi, w mniejszym lub większym, stopniu inteligencją, empatią oraz magicznymi umiejętnościami. Wiele ras żyje w systemie plemiennym, istnieją szkoły magii, dość wyraźnie jest narysowany wątek szamanizmu, pojawiają się nekromanci.

Na końcu książki znajdziecie mapkę, po którą, po wstępnym przeanalizowaniu jeszcze przed czytaniem, nie sięgnęłam nawet raz. Autor na tyle plastycznie opisuje kolejne etapy wędrówki, że wystarczyła mi w zupełności mapa kształtująca się w mojej wyobraźni.

Pisząc tę opinię prawie miesiąc po przeczytaniu książki, nadal mam przed oczami Terna i jego kostur podczas rzucania zaklęcia, podobną do żmii witkę Neiss, czy czarnołuskiego Krojona wbijającego zęby w drzewo, co stawia dzieło Pierumowa dość wysoko w rankingu przeczytanych przeze mnie w ostatnim czasie książek, jednak i tu dopatrzyłam się niewielkiego minusa - mimo całej magii, jak dla mnie akcja rozwija się trochę za wolno, stawiając zbyt wiele pytań i nie udzielając odpowiedzi.

Słówko na temat wydania - oprócz problemu, jaki zawsze mam z książkami Solaris, czyli ostrożnym zerkaniu do środka w obawie przed złamaniem grzbietu, mam zastrzeżenia do języka - pomimo naprawdę dobrego tłumaczenia, występuje tu rażąca ilość pleonazmów typu "wrócić z powrotem", które mi bardzo przeszkadzały. Pisząc rażąca mam na myśli liczbę dwucyfrową z przynajmniej czwórką na początku, gdyż ten irytujący błąd językowy pojawiał się średnio co 10 stron...

Podsumowując - Tern to początek naprawdę dobrego, klasycznego cyklu fantasy, a jak bardzo klasycznego? Hmm, kolejne tomy powiedzą zdecydowanie więcej.

Ocena: 4/5
tytuł oryginału: Tiern
tłumaczenie: Iwona Czapla
Wydawnictwo: Solaris
liczba stron: 499
oprawa: miękka
cena z okładki: 45,90 PLN
jak do mnie trafiła: pożyczona przez Enedtil, kupiona na Allegro za 38,40 (z przesyłką)

wtorek, 6 września 2011

Pokuta - Anne Rice

Wszyscy doskonale zdajemy sobie sprawę, że na rynku czytelniczym aż roi się od wampirów-wegetarian, wilkołaków z wyrzutami sumienia i aniołów bardziej lub mniej upadłych, czasem, jakby na otarcie łez, noszących bamboszki. Kiedy widzę nowy "bestseller New York Timesa" z całą tą nadprzyrodzoną zgrają, mój kręgosłup przebiegają dreszcze, a krew momentalnie zamienia się w lód... pomyślałam jednak, że Anne Rice nijak nie pasuje do nowej świeckiej tradycji anielskich szmir i z niecierpliwością wyczekiwałam listonosza.

Pozornie Rice stworzyła historię jedną z wielu - oto płatny zabójca, człowiek, wydawać by się mogło, bez skrupułów, nagle dochodzi do punktu zwrotnego w swojej karierze i postanawia wycofać się z zawodu. Jednak to tylko pozory: Lucky Szczwany Lis, człowiek, którego prawdziwego imienia nie zna nikt, zaszczuty przez poczucie winy i żyjący w wiecznym strachu przed wykryciem, wrażliwy, dwudziestoośmioletni wirtuoz lutni, Toby O'Dare - chłopak, który kiedyś nie tylko słuchał i kochał Boga, a jeszcze chciał być dominikaninem - spotyka na swojej drodze Anioła, który mówi mu "Bóg Cię kocha" i ofiaruje drugą szansę. Tym sposobem główny bohater zostaje przeniesiony w czasie do trzynastowiecznej Anglii i tam, jako dominikanin właśnie, brat Toby, ma zapobiec osądzeniu i skazaniu dwojga Żydów podejrzanych o zamordowanie córki za grzech apostazji. Problem w tym, że Lea naprawdę nie żyje.

Pokuta to powieść, którą napisała dojrzała pisarka - nie szukająca poklasku, szybkich pieniędzy, papierowej sławy. Rice dopracowała realia, wybrała postacie historyczne, stworzyła fabułę używając pięknego języka, i, dzięki temu, jej dzieło od samego początku hipnotyzuje, wciąga do metafizycznego świata Toby'ego, w którym będziemy zmuszeni do ponownego zdefiniowania winy, kary, samotności, miłości i wiary. Odkupienie natomiast nie jest podane na tacy.

Pokuta wciąga od samego początku - czyta się ją "byle szybciej się dowiedzieć", od czasu do czasu zostawiając sobie jednak chwilę na refleksję. Pierwszoosobowa narracja, która zawsze dobrze się sprawdza, ponieważ tworzy zdecydowanie bardziej osobistą więź z czytelnikiem, również w przypadku tej powieści jest strzałem w dziesiątkę. Smaczkiem jest zamieszczenie opowieści Malachiasza i spojrzenie na głównego bohatera oczyma istoty nieskończenie dobrej, która jednak nie potrafi oceniać w typowo ludzki sposób - innymi słowy: potrafi dostrzec dobre cechy nawet w mordercy. Muszę jednak przyznać, że mam pewne zastrzeżenie - Toby dwukrotnie jest pozostawiony ze swymi zwierzeniami sam sobie i dwukrotnie jego rozważania mi się dłużyły.

Książka zdecydowanie warta uwagi, w nienachalny, a jednak zdecydowany, sposób rozważająca istotę wiary, nawrócenia osoby żyjącej w niewyobrażalnej samotności, popychanej do działania wyłącznie przez poczucie winy. Może tematyka nie przypadnie do gustu zatwardziałym ateistom, jednak polecam ją osobom ze zdecydowanie bardziej elastycznym umysłem.


Ocena: 4/5
tytuł oryginału: Angel Time. The Songs of the Seraphim
tłumaczenie: Grażyna Smosna
Wydawnictwo: Otwarte
liczba stron: 297
oprawa: miękka ze skrzydełkami
cena z okładki: 34,90 PLN

czwartek, 1 września 2011

Wyjeżdżam :)

Kochani,

jedziemy z Mężem na krótkie, ale długo wyczekiwane wakacje :) jutro odwiedzimy Smoka Wawelskiego, a potem aż do poniedziałku będziemy deptać szlaki w naszych kochanych Tatrach :D

Zabieram ze sobą Baranka Moore'a (nawet nie wiecie, jak się stęskniłam za Facetem od Książek :)), Listy z Ziemi Twaina oraz Opowieści o aniołach, duchach i demonach Martina Bubera, a po moim powrocie spodziewajcie się kilku zaległych recenzji, w tym we wtorek pewnej "gorącej bułeczki" - laptop zostaje w domu, ale za to notatnik będzie ze mną ;)

Pozdrawiam Was cieplutko i pakuję się dalej :)

Do przeczytania!


poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Dziewczyna Płaszczka i inne nienaturalne atrakcje - Robert Rankin

29 sierpnia, KsiazkawMiescie.blogspot.com, Konferencja w sprawie paniki wywołanej sensacyjnym pojawieniem się Dziewczyny Płaszczki i innych nienaturalnych atrakcji autorstwa Roberta Rankina, która to powieść początkowo została uznana za zapis autentycznych wydarzeń.

M - Drodzy Państwo, jak wiecie jestem tu, by odpowiedzieć na wasze pytania dotyczące tej świetnej historii. Jak już wszyscy wiemy, nie jest ona oparta na faktach. Spokojnie, proszę się pchać. Odpowiem na wszystkie pytania.

Tłum - Ja! Ja! Mam pytanie!

M - Proszę bardzo, Pan w Niebieskiej Koszuli.

PwNK - Kiedy toczy się akcja Dziewczyny Płaszczki?

M - Zasadniczo w rokku 1895, choć mamy tu też retrospekcję w czasy Wojny Światów roku 1885, która to przyczyniła się do całego tego zamieszania z domniemaną autentycznością doniesień. Teraz poproszę Panią w Czerwonej Bluzce.

PwCzB - Proszę opowiedzieć coś o postaciach.

M - Mamy tu całą plejadę postaci, zarówno fikcyjnych, jak i historycznych jak np. Pan Winston Churchil czy Pan Nicola Tesla, a nawet pewien młody Austriak - co oczywiście stanowiło wodę na młyn plotek.

PwCzB - Wspominała pani o postaciach fikcyjnych. Czy są wiarygodne?

M - Przede wszystkim postacie są dwubiegunowe - każda ma dobre i złe cechy, z których, w zależności od okoliczności, zawsze przeważa jedna "strona mocy", że się tak popularnie wyrażę. Rozważając ich wiarygodność musimy dodatkowo wziąć poprawkę na gatunek literacki: oprócz steampunku możemy z powodzeniem podciągnąć tę pozycję do comic fantasy - co za tym idzie postacie są ukazane niejako w krzywym zwierciadle, mają śmieszyć. I tak np. cechy czarnego charakteru, którym bez wątpienia jest tu Profesor Coffin, są wyolbrzymione, George zaś wydaje się niebywale chwiejny raz dokonując czynów bohaterskich, za chwilę wykazując się infantylną niezaradnością i naiwnością.

PwCzB - Czy polubiła pani którąś z postaci? A może któraś wzbudziła pani niechęć?

M - O dziwo, polubiłam Profesora. Zwykle sympatyzuję z komiksowymi geniuszami zła, gdyż oni są zdecydowanie barwniejsi. Muszę też oddać honor Adzie. Ogólnie bohaterowie Dziewczyny Płaszczki, nawet drugoplanowi, to barwne, żywe indywidua, z których każdy ma swój wkład w odbiór książki przez czytelnika. Warto też pochwalić zachodzące między postaciami interakcje. Proszę pan w meloniku (?).

PwM - A co z miejscem akcji?

M - Miejsc akcji mamy kilka - jest to np. gabinet cieni, cyrkowy wóz, alternatywne Londyn i Nowy Jork.

PwM - A sama akcja?

M - Muszę oddać sprawiedliwość panu Rankinowi - czytelnik nie może nudzić się nawet przez chwilę. Akcja rozwija się bardzo dynamicznie, w każdym rozdziale mamy nagły i zaskakujący zwrot, mnóstwo komicznych sytuacji, ocierających się nawet czasami o przysłowiowe "zabili go i uciekł". Zabawa przednia, czego zresztą można się spodziewać od pierwszych stron.

PzM - Przepraszam, czy mogę zadać pytanie?

M - Bardzo proszę, Pan z Muchą.

PzM - A co z Dziewczyną Płaszczką?

M - Saito. Bogini. Przyznają się do niej aż cztery cywilizacje. Zresztą, mieliśmy tu małe zamieszanie związane z jej domniemanym pojawieniem się na Ziemi, dzięki czemu wiemy o niej tyle, ile powinniśmy...

PzM - Ale czy zostaje odnaleziona? Gdzie? Co się dzieje później?

M - Szanowny Panie, ta konferencja nie ma na celu zdradzenia zakończenia powieści pana Rankina.

PzM - Dla mnie ta informacja jest niebywale istotna.

M - Książkę czyta się bardzo dobrze, a ładny język tylko zwiększa przyjemność, polecam panu, jak i wszystkim internautom zebranym przed monitorami komputerów, serdecznie tę książkę.

PzM - Ale ja nie mam czasu, muszę wiedzieć już!

M - Proszę państwa na tym skończymy naszą konferencję. Dziękuję za uwagę i raz jeszcze polecam gorąco!

Ocena: 4,75/5
tytuł oryginału: The Japanease Devil Fish Girl and Other Unnatural Atractions
tłumaczenie: Ewa Siarkiewicz
Wydawnictwo: Prószyński i ska
liczba stron: 389
oprawa: miękka ze skrzydełkami
cena z okładki: 34 PLN

sobota, 27 sierpnia 2011

Sierpniowo-wrześniowy stosik malutki

Jaki upał! Poświęciłam się jednak i pomaszerowałam na pocztę, aby nadać urodzinowe przesyłki do Zwycięzców (mam nadzieję, że małe upominki się spodobają i przydadzą ;)), jak również odebrałam trochę książek. Wyobraźcie sobie, że, po pamiętnej aferze, listonosz zostawia nie jedno, a dwa awiza: pierwsze w skrzynce, drugie w drzwiach :D Czasem kilka dosadnych słów rudzielca (teraz już jeno z charakteru, gdyż rudy to nie tylko kolor) działa cuda ;)

Od góry:

Zbigniew Nienacki  Laseczka i tajemnica do tego autora mam niesłabnący sentyment i uwielbienie dla starych, rozpadających się wydań jego powieści z lat około '80 (to jest trochę nowsze)
Istota cienia Susanne Rauchhaus zaintrygowało mnie, co może kryć się w cieniu. Obie książki z wymiany na LC
Pokuta Anne Rice rozpoczynająca cykl Czas aniołów (polskie wydanie już 7 września). Właśnie kończę Atrofię - całkiem niezła - i oczywiście nie mogę się już doczekać, żeby sprawdzić, co Mistrzyni ma do powiedzenia w popularnym ostatnio nurcie "anielskich czytadeł"
Gaumardżos! wygrana na LC za recenzję Bezzmiennej :)
A ostatnie dwie pozycje to podpatrzone u Moreni książki wysoce niepedagogiczne Rzecz o zbłąkanej duszy tomy 1 i 2. Po, między innymi, Ternie, którego recenzję też Wam jestem winna, rosyjskiej fantastyce mówię jeszcze głośniejsze tak!

Jutro postaram się zamieścić recenzję (hmmm... no, nie do końca) Dziewczyny Płaszczki (wymaga jeszcze drobnej korekty), potem sukcesywnie pojawią się Atrofia, Tern i Futurospekcja.

Przyszły tydzień też zapowiada się interesująco książkowo, ponieważ Allegro to szatan ;)

Pozdrawiam i do przeczytania!

sobota, 20 sierpnia 2011

Opowieść Podręcznej - Margaret Atwood

Zanim sięgnięcie po lekturę, warto rozważyć słowo "Podręczna" (ang. "handmaid"). Jakie konotacje budzi? Nie, nie napiszę tu, czy te skojarzenia są słuszne, ponieważ Opowieść zweryfikuje je najlepiej, jednak być może dzięki tej chwili refleksji tym bardziej odczujecie przewrotność antyutopijnej powieści kanadyjskiej autorki.

Wiecie doskonale, jaki jest nasz świat. Alkohol, narkotyki, przemoc - to tylko śnieg na wierzchołku góry lodowej. Kobiety strzygą i farbują włosy, nakładają makijaż, odsłaniają nogi, ramiona, wiele poprawia sztucznie urodę. Poprawiają Boga. Powszechne jest zawieranie ponownych związków małżeńskich, życie w grzechu. Kobiety wysławiają się swobodnie, zdobywają wykształcenie. Mężczyźnie powoli stają się jedynie bezwolnymi reproduktorami, gdyż kobieta jest w stanie sama zapracować na swoje utrzymanie. Najgorsza jest jednak bezpłodność stanowiąca coraz częstszy problem populacji, a jednak niektóre z kobiet biorą lekarstwa, by sztucznie powstrzymywać płodność, by żyć w rozwiązłości. A przecież nie tak jest napisane, nie tak być powinno.

W Republice Gileadzkiej, kraju stworzonym przez Atwood na terenach Stanów Zjednoczonych, panują nowe porządki. To teokratyczny kraj rządzony przez mężczyzn. Jeśli wrzucicie mizoginię, faszyzm, inkwizycję i purytanizm do jednego tygla otrzymacie namiastkę tego, czym jest ta utopia i czym może stać się władza w rękach ludzi z wizją lepszego świata.

Najwyżej w hierarchii stoją Komendanci, każdy z nich posiada Żonę, zwykle zbyt starą lub bezpłodną, jego domem zajmują się Marty, każdemu przysługuje też Podręczna. Biedniejsi mężczyźni mają Gospożony, które spełniają wszystkie trzy funkcje. Status społeczny kobiety można rozpoznać po kolorze ubioru - Żony noszą się na niebiesko, Martom przysługuje zieleń, a Podręczne przywdziewają czerwone habity z białymi skrzydłami zakrywającymi twarz. Osoba płci żeńskiej, która nigdy nie była w prawowitym związku małżeńskim, jest niepłodna, a jednocześnie zbyt stara na Martę staje się niekobietą i zostaje zesłana do Kolonii.

Freda jest Podręczną. Nie jest to jej prawdziwe imię, przyjęła je w chwili wprowadzenia się do domu swojego obecnego Komendanta. Nie wiemy również, gdzie dokładnie ten dom stoi. Nie jest tu istotne miejsce akcji, czy imię, gdyż mogłaby równie dobrze nazwać się Józefą w latach trzydziestych ubiegłego stulecia gdzieś w okolicach Moskwy, lub Rudolfą i mieszkać na początku lat czterdziestych u ujścia Soły do Wisły.
- Nie usmażysz omletu, nie tłukąc jajek - mówi - Myśleliśmy, że nam pójdzie lepiej.
- Lepiej? - pytam ściszonym głosem. Jak on może myśleć, że tak jest lepiej?
- "Lepiej" nigdy nie znaczy lepiej dla wszystkich. - mówi - Zawsze dla niektórych jest gorzej.*
Ta niezwykła powieść to historia kobiety, która walczy o zachowanie zdrowia psychicznego w ekstremalnych warunkach.
Musicie mi wybaczyć. Jestem uciekinierką z przeszłości i jak każdy uciekinier rozpamiętuję obyczaje i nawyki z życia, które porzuciłam lub zostałam zmuszona porzucić, i to wszystko, z tego miejsca, wydaje mi się dziwaczne, a mój stosunek do tego obsesyjny. Jak biały Rosjanin popijający herbatę w Paryżu i rzucony w wiek dwudziesty, wędruję w przeszłość, szukając dawnych ścieżek: robię się zbyt ckliwa, gubię się.*
Narracja pierwszoosobowa sprawia, że książkę czyta się nie tylko oczyma, a również sercem. Atwood wytworzyła na tyle silną więź z czytelnikiem, że fikcyjna opowieść przeobraziła się w wiarygodną kronikę tego, co może się stać niekoniecznie z inicjatywy sfrustrowanych mężczyzn. "Nolite te bastardes carborundorum"* niczym przestroga przewija się przez całą książkę i zostaje w pamięci.

Kusi mnie, by Wam opowiedzieć o Republice Gileadu, o Ceremoniach, o Kobiecych Modliwilach, o Wybawieniach... nie zrobię tego jednak. Czasem milczenie jest złotem.

Pozycja obowiązkowa.

*cytaty z książki

Ocena: 5/5
tytuł oryginału: The Handmaid's Tale
tłumaczenie: Zofia Uhrynowska-Hanasz
Wydawnictwo: Zysk i Spółka
liczba stron: 285
oprawa: miękka
cena z okładki: 25 PLN
Allegro 18 PLN z przesyłką
 

środa, 17 sierpnia 2011

Dziewczyna i chłopak. Wszystko na opak - Wendelin Van Draanen

Pamiętasz swoją pierwszą miłość? Te oczy... te włosy... ten uśmiech... te motylki w brzuchu, gdy znaleźliście się blisko... I co najważniejsze, to była twoja największa tajemnica! Być może nigdy nikt jej nie odkrył, a może wiedziała cała klasa, być może szybko się okazało, że poza oczami  nie było w tej osobie nic więcej, być może później było jeszcze wiele innych wielkich miłości - teraz to jest nieistotne, i tak wspominasz z rozrzewnieniem właśnie tę, bo była pierwsza i jakże naiwna.

Kiedy Juli i Bryce spotykają się po raz pierwszy mają zaledwie po 7 lat, a jednak dziewczynka od razu zakochuje się w nowym sąsiedzie, on natomiast z miejsca obdarza ją nienawiścią. Przez całą podstawówkę ich uczucia się nie zmieniają, później, gdy zaczynają dorastać Juli, jak to dziewczęta w pewnym wieku, zaczyna dostrzegać coś poza oczami Bryce'a i niekoniecznie jest to pozytywne odkrycie. Niechęć chłopaka w stosunku do sąsiadki przyjmuje w pewnym momencie postać lękliwej obsesji, po pewnym czasie on również, ku własnemu zaskoczeniu, dostrzega Juli w innym świetle.

Pani Van Draanen stworzyła pełną dziecięcej naiwności i rodzącej się powoli mądrości opowieść snutą z perspektywy Juli - rezolutnej, skromnej dziewczyny, oraz Bryce'a - chłopaka, który od małego uczony jest zakłamania i nietolerancji. Obydwoje nakreśleni zostali zdecydowanymi pociągnięciami pióra - czytelnik od razu odczuwa sympatię dla Juli z jej systemem wartości i marzeniami, w stosunku do Bryce'a zaś pobłażanie i oczekiwanie poprawy.

Uważam, że ta pozycja powinna obowiązkowo znaleźć się na półce każdego nastolatka, niezależnie od płci, ze względu na dwie rzeczy - piękny, bogaty język oraz wartości, jakie ukazuje. Lekturom takim jak Dziewczyna i chłopak należą się twarde oprawy, kredowy papier i kampania reklamowa - to książka, która uczy, że nie zawsze piękne oczy i włosy idą w parze z pięknym wnętrzem, ale również, tego, że ludzie się zmieniają. To książka, która uczy patrzeć dostrzegać całość, ale i szczegóły. To w końcu książka, która pozwala przypomnieć sobie pierwszą miłość, do rówieśnika - coś na co każdy z nas był kiedyś "skazany" i na co są "skazane" nasze dzieci.

Polecam nie tylko nastolatkom - ta pozycja wywoła uśmiech i ciepłe uczucia u każdego czytelnika.

Ocena: 4,5/5
tytuł oryginału: Flipped
tłumaczenie: Dorota Dziewońska
Wydawnictwo: Galeria Książki
liczba stron: 222
oprawa: miękka
cena z okładki: 29,90 PLN
  

wtorek, 9 sierpnia 2011

Bezzmienna - Gail Carriger

"Ta książka to moje paranormalne Waterloo" napisałam w recenzji pierwszego tomu Protektoratu Parasola, czyli Bezdusznej. Czy Bezzmienna okazała się równie dobra? Niczym maratończyk spieszę Wam donieść, że w moim odczuciu jest lepsza!

Tym razem Alexia Maccon, lady Woolsey, udaje się w swoją wymarzoną podróż sterowcem w celach służbowych, lecz, gwoli przyzwoitości, w asyście jednej ze swoich pustych sióstr, lubującej się w szkaradnych kapeluszach przyjaciółki oraz clavigera swego męża, pana Tunstella. Celem podróży jest Szkocja, a konkretnie dawna wataha lorda Maccona, gdyż to ona zdaje się być źródłem dziwnej przypadłości nękającej nadprzyrodzonych. Nie nastawiajmy się jednak na nostalgiczne podziwianie landszaftów, czy rozpaczanie z powodu braku mężowskiego ramienia w pobliżu, tudzież nadmiaru emocji wywołanych popołudniową herbatką. Carriger ma nam do zaoferowania o wiele większą dawkę adrenaliny - ktoś dybie na życie Alexii i nie zawaha się sięgnąć po truciznę, czy też zwyczajnie zrzucić swą ofiarę z pokładu, by cel osiągnąć. My jednak wiemy, że złego, czy też raczej bezdusznej, diabli nie wezmą, zabójca będzie musiał się bardziej postarać, a wziąwszy pod uwagę nową, niezwykle szpetną, parasolkę, będzie miał wyjątkowo trudne zadanie.

Powieść Pani Carriger zbudowana jest na solidnych podstawach: piękny język, wymagający (oczywiście mogłabym tu np. użyć słowa "zaawansowany" czy "bogaty", jednak bardzo pasuje mi właśnie "wymagający")dobór słownictwa, zróżnicowane i wyraziste postaci, inteligentne poczucie humoru owocują ciętymi ripostami, błyskotliwymi metaforami i wieloma arcyzabawnymi sytuacjami. Na uwagę zasługują wszystkie wynalazki, od parasolki począwszy, poprzez okularnetki wszelkiej maści, na eterograforze skończywszy - jeśli ktoś miał wątpliwości, dlaczego obie części zaliczamy do steampunku. Autorka okrasiła całość subtelnym erotyzmem i nutką wiktoriańskiego romantyzmu na wesoło, suma sumarum tworząc wyjątkowo łakomy kąsek zarówno dla wielbicieli steampunku jak i comic fantasy z wykwintną nutką romantyzmu.

Carriger, pisząc powieść o wampirach, wilkołakach i prasolkach, wyłamuje się z kanonu paranormalnych sag tak popularnych ostatnimi czasy na czytelniczym rynku. Powiem więcej, niebanalny i porywający styl amerykańskiej pisarki zdecydowanie bardziej, choć nienachalnie, wpisuje się w nisze utworzone przez Pratchetta i/lub Rankina, niż Meyer czy Arthur, nie tracąc przy tym kobiecości i "wenusjańskiego" spojrzenia na świat.

Nie tylko jestem zaintrygowana jej twórczością, Tofa Borregaard, jak naprawdę nazywa się autorka, pnie się coraz wyżej w hierarchii moich ulubionych autorów.

Polecam!

Ocena: 5/5
 
tytuł oryginału: Changeless
tłumaczenie: Magdalena Motzan-Małkowska
Wydawnictwo: Prószyński i s-ka
liczba stron: 319
oprawa: miękka
cena z okładki: 34 PLN
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...