piątek, 24 sierpnia 2012

Palenie tytoniu a miejski łańcuch pokarmowy

Wyznaję bez bicia: jestem byłą palaczką. Paliłam papierosy przez jakieś siedem lat, nie palę od prawie ośmiu. Rzuciłam z dnia na dzień. Początki były ciężkie, ale było-minęło, nie myślę o wróceniu do uzależnienia. Nie bawi mnie to i nie jest do niczego potrzebne.

Będąc jeszcze w szponach nałogu starałam się, aby moja słabość nie stała się czyjąś udręką - nie paliłam na przystankach, na progu autobusu, w towarzystwie osób niepalących, w mieszkaniu, ani na klatce schodowej. Taka etyka to jednak rzadkość, o czym nietrudno się przekonać, nawet teraz, kiedy palenie jest w wielu miejscach nie tylko niegrzeczne, ale wręcz nielegalne. Z przystanków szybko zerwano tabliczki informujące o zakazie, a smrodziuchy (oj tak, jako były palacz wiem, jak obecnemu dopiec) panoszą się w najlepsze, ignorując komfort innych osób, nawet podczas największych ulew uprzyjemniając innym oczekiwanie na środki komunikacji miejskiej. Nie wspomnę już o strefach gazowych w przedsionkach centrów handlowych.

Pewnego dnia stałam sobie na przystanku. Zbierało się na burzę, temperatura osiągnęła pewnie ze 40 stopni w cieniu, powietrze było nieruchome, aura ogólnie niezbyt sprzyjająca dobremu samopoczuciu. I, jak na złość, pewien pan postanowił dołożyć swoje trzy grosze do już i tak gęstej atmosfery - zapalił jednego z najbardziej śmierdzących papierosów, jakie w życiu miałam nieprzyjemność wąchać. Mordercze spojrzenia współoczekujących jakoś go nie frasowały, zdawał się całkowicie pochłonięty wprowadzaniem do swojego organizmu (a przy okazji również i naszych) wyziewów kilku fabryk chemicznych naraz. 

Cierpiałam razem z tłumem przez jakieś dwie minuty, jednak nie wytrzymałam dłużej. Można powiedzieć, ze wyindywidualizowałam się ze zwiktymizowanego tłumu dźwięcznym głosem mówiąc "Przepraszam bardzo, czy mógłby pan zgasić tego papierosa?".

Wierzcie lub nie, faceta zamurowało. Dłoń ze smrodliwym kijkiem zatrzymała się w połowie drogi do jego równie aromatycznego otworu gębowego, po krótkiej, acz pełnej napięcia chwili usłyszałam "Co pani!". Grzecznie powtórzyłam prośbę, po czym wysłuchałam jakiegoś niezrozumiałego bulgotu zakończonego stanowczym "Nie!". 

Przedburzowa aura, jak sami wiecie, nie sprzyja życzliwości, grunt to zachować zimną krew. "Proszę pana, poprosiłam grzecznie o zgaszenie papierosa w miejscu, w którym palenie jest zabronione. Jeśli nie zastosuje się pan do mojej prośby, wyciągnę telefon i zadzwonię na policję."

Może to dziwne, może jestem jakaś inna, jednak uwielbiam miny takich pieniaczy w momencie, gdy zdają sobie sprawę ze swej porażki. Tak, wiem, mógł mnie zwymyślać, co pewnie zresztą zrobił bulgocąc coś na odchodnym, ale to tylko słowa.

Urosłam w swoich oczach w tamtym momencie, a i dla przystankowiczów stałam się jakąś batmanką, czy inną łonderłumen. Może takie akty zdroworozsądkowej, szaleńczej odwagi plasują mnie w miejskim łańcuchu pokarmowym nieco powyżej pantofelka? Przynajmniej tak sobie tłumaczę.

czwartek, 23 sierpnia 2012

Czekając na Kolumba - Thomas Trofimuk

Meandry ludzkiego umysłu, urojenia i życie w wyimaginowanym świecie zawsze mnie fascynowały. Co prawda opis wydawcy Czekając na Kolumba prawie natychmiast obudził skojarzenia z kultowym już K-Paxem lub rewelacyjną rolą Johnny'ego Deppa w filmie Don Juan DeMarco, jednak nie zraziło mnie to zbytnio. Coś mi mówiło, że pewnego dnia muszę poznać bliżej Kolumba.

Do szpitala psychiatrycznego trafia wyłowiony z morza  człowiek z poważnymi zaburzeniami osobowości. Lekarze i opiekująca się nim pielęgniarka będą starali się odkryć, co spowodowało ucieczkę tego człowieka w wyimaginowany świat. Jednocześnie pewien paryski policjant podąża śladem nieznanego mężczyzny, który potencjalnie może być niebezpieczny. Tajemniczy pacjent o nieodpartym uroku, samotna pielęgniarka w kwiecie wieku oraz funkcjonariusz Interpolu walczący z demonami przeszłości - wszystkie te osoby szukają prawdy o Kolumbie, każde z nich z innego powodu i dla każdego z nich ta prawda może okazać się inna.
"- Podaj mi telefon! - krzyknął - Muszę zadzwonić.
- Co takiego? - odparła.
- Telefon do cholery! Posłuchaj, nazywam się Kolumb. Krzysztof Kolumb. Znam królową. Królową i króla. Oni mogą za mnie poręczyć. Mam za zadanie poprowadzić trzy statki na drugi koniec Morza Zachodniego. Zawarłem z nimi umowę, do cholery! Po prostu połącz mnie z nimi!
Chwileczkę, pomyślała Consuela. W jego głosie słychać było pewność, przekonanie i wiarę w to, o czym mówi.
- Chcesz spaść z krawędzi Ziemi? Chyba nie chcesz zginąć? - Consuela przeprowadziła swój mały eksperyment.
- Wiesz, że to nieprawda. Tylko największa ciemnota wierzy w te przesądy. Gdybyś była tak łaskawa i nie obrażała moje inteligencji, to postaram się zrobić to samo dla ciebie.
O cholera, pomyślała.
- Poinformuję doktora Fuentesa, że już pan nie śpi.
- Świetnie! I powiedz swojemu doktorowi, że czuję się wyśmienicie, że chce mi się lać i że nie jestem stuknięty."*
Mężczyzna podający się za Kolumba opowiada siostrze Consueli o pertraktacjach z koroną hiszpańską, o strachu przed inkwizycją i pogardzie dla ignorancji komisji uniwersyteckiej mającej wydać opinię o jego wyprawie, opowiada o przygodach w barach i restauracjach, kobietach swojego życia i miłości do królowej Izabeli. Część historii przedstawia z perspektywy pierwszoosobowej, część to narracja w trzeciej osobie, co często zaskakuje zarówno jego słuchaczkę, jak i jego samego. Wszystkie opowieści przesiąknięte są erotyzmem oraz dowodzą jego drobiazgowej znajomości biografii Krzysztofa Kolumba, są jednak elementy burzące obraz całości, dowodzące, że za fasadą słynnego nawigatora kryje się ktoś inny. Kim jest ten mężczyzna? Jakie traumatyczne wydarzenie tak silnie wstrząsnęło jego prawdziwą osobowością, że stał się Kolumbem? Pielęgniarka i lekarz prowadzący, a za sprawą śledztwa prowadzonego przez Emila również czytelnik, składają fragmenty układanki w całość.

Mimo, że warstwy fabularnej nie można nazwać skomplikowaną, to osobiście odradzam natychmiastowe skreślenie tej książki z listy "do przeczytania". Siłą powieści Trofimuka stały się dla mnie liczne anachronizmy we "wspomnieniach" Kolumba przy jednoczesnym zachwianiu ich linearności, oraz przeplatanie historii kilku osób na różnych etapach ich życia. Z jednej strony, podobnie jak Consuela, bardzo chciałam wierzyć Kolumbowi, z drugiej sprowadzały mnie do rzeczywistości takie szczegóły jak rozmowy telefoniczne z królową Izabelą, albo Kolumb umawiający się z kimś w Starbucksie w wigilię zaokrętowania na pokład Santa Marii. Te smaczki sprawiły, że przeczytałam tę historię z zaciekawieniem, że chciałam poznać prawdę, dowiedzieć się, co we "wspomnieniach" było prawdą, a co jedynie wyuczoną na pamięć częścią biografii słynnego podróżnika. Chciałam wiedzieć, co się przydarzyło Emilowi. Czekałam na rozwiązanie historii Consueli. Chciałam dowiedzieć się, co się stanie z Kolumbem, jeśli/kiedy fasada runie.

Książkę czytało mi się dobrze, fabuła była spójna, zaciekawiły mnie losy postaci (choć żadnej z nich raczej nie chciałabym zaprosić na sangrię), dopingowałam bohaterów w poszukiwaniach tożsamości Kolumba, jednak nie jest to lektura, którą będę pamiętać chociażby za rok. Lot nad kukułczym gniazdem czytałam 15 lat temu i dziś na pewno nie wyrecytuję Wam pierwszego rozdziału z pamięci, czy nawet nie przytoczę nieomylnie losów McMurphy'ego (zaryzykowałabym stwierdzenie, że wiem, jak się skończyło), ale jestem głęboko przekonana, że wracając do tej pozycji czułabym, jakbym ją odłożyła wczoraj. W przypadku Czekając na Kolumba na pewno tak nie będzie.

Czy warto? Myślę, że podobnie jak ja żałować nie będziecie, ale, jak mawia moja siostra, "szału nie robi".

*str. 16
tytuł oryginału: Waiting for Columbus
tłumaczenie: Grzegorz Fraś
Wydawnictwo: Prozami, 2011
liczba stron: 334
oprawa: miękka
cena z okładki: 35,70 PLN
jak do mnie trafiła: wymiana

wtorek, 14 sierpnia 2012

Książka kucharska - Łosoś z kolorowym kuskusem

Uwielbiam lato - świeże, soczyste warzywa i owoce, w smaku których czuć słońce, a nie rozwodnioną chemię. Na zdjęciu obok jeden z naszych ulubionych letnich posiłków - mega zdrowy, niesamowicie pyszny, a i oczy cieszy.

Jak się do tego kolorowego cuda zabrać? Nic prostszego :)

Na początek pamiętajcie o wymasowaniu cytryny (łatwiej będzie ją wycisnąć) i otarciu z niej skórki (np. na najdrobniejszych oczkach tarki).

Łosoś
Umytą i pozbawioną łusek i ości rybkę skrapiamy dość obficie sokiem z cytryny, posypujemy świeżo mielonym lub młotkowanym pieprzem, odrobiną skórki z cytryny (cudownie pachnie) i całkiem sporą ilością grubo posiekanego młodego koperku.
Jak słusznie zauważyliście: nie solimy!

Tak przygotowaną rybę owijamy w folię aluminiową (robiąc kieszonki) i odkładamy na jakieś 30 min. do lodówki.

W tym czasie zalewamy kuskus (ok. 1/2 opakowania) wrzątkiem i odstawiamy na bok, sami oddając się szałowi cięcia, szatkowania i rozdrabniania następujących pyszności:

duży pomidor
4-6 ogórków małosolnych lub jeden sałatkowy
papryka czerwona
papryka zielona
papryka żółta (papryki raczej nieduże)
dymka
koperek (akurat pasuje do łososia, ale zamiast niego można użyć dowolnego zioła, lub ich kombinacji. Oboje z mężem lubimy tę sałatkę np. z kolendrą)

Kuskus rozdrabniamy i wyciskamy do niego sok z cytryny (powinno nam zostać jakieś 3/4 cytryny z przygotowania ryby), wsypujemy też pozostałą część skórki cytrynowej (podkręci smak) i polewamy całość ok. 2-3 łyżkami oliwy z oliwek, mieszamy, a następnie wrzucamy nasze warzywa i odstawiamy na bok.

Przygotowaną wcześniej rybę wkładamy do piekarnika nagrzanego na 175 stopni na ok. 20 minut. W międzyczasie warto kilka razy zamieszać kuskus.

Danie jest obłędne, przekonacie się sami.

Smacznego!!

A na koniec Z poradnika małego sknerusa:

kuskus w dowolnym supermarkecie można kupić od co najmniej pięciu producentów. Ceny wahają się od 2,5 PLN (marka własna) do 5,6 PLN (uznany producent kasz i makaronów) za opakowanie 250 g. Skład wszystkich dostępnych produktów to semolina i woda, ja wybieram więc najtańszą opcję.

Łączny koszt 4 porcji to mniej niż 20 zł.

niedziela, 12 sierpnia 2012

Moje rzymskie wakacje - Kristin Harmel

Moją wakacyjną tradycją jest, że sięgam po jakąś literaturę kobiecą. Nie jestem znawczynią gatunku, co nietrudno odgadnąć patrząc na moje półki, często więc zdaję się w tej kwestii na gust innych - tę książkę zyskałam w ramach wymiany. Moje rzymskie wakacje miały być lekturą lekką, łatwą i w miarę przyjemną. Było raczej lekko, zdecydowanie łatwo i niezbyt przyjemnie.

Główna bohaterka, Cat, nowojorska księgowa to pół Irlandka pół Włoszka. Zdawałoby się mieszanka wybuchowa, ale nie: Cat jest przewidywalna i nudna niczym flaki z olejem. 
Poukładane życie, bezpieczna, dobrze płatna posada, uznanie ze strony szefów i rokroczne nagrody za frekwencję w pracy, brak marzeń, brak odwagi na ich posiadanie, brak planów na przyszłość, majątek: małe mieszkanko i aparat fotograficzny. Jedyną rzeczą, która wyróżnia ją w jakikolwiek sposób spośród tłumów innych takich Cat jest żal do nieżyjącej matki, która na pięć lat porzuciła swoją rodzinę. Pewnego dnia do tego schematu wkrada się jednak nagła Potrzeba. Potrzeba Zmiany. Nie bardzo rozumiem, skąd się takowa u Cat pojawiła, ale o tym za chwilkę.
Tak więc Potrzeba Zmiany się pojawia i tym sposobem Cat, z dużą pomocą koleżanki z pracy oraz mniejszą lub większą członków rodziny, rusza na miesiąc do Wiecznego Miasta, by tam odnaleźć siebie.

Pozwolicie, że się chwilę nad ową Potrzebą Zmiany zatrzymam, by sensu w niej poszukać. Otóż w dniu, kiedy młodsza o pięć lat siostra wychodzi za mąż, babcia upokarza Cat w oczach wszystkich zebranych w kościele gości, analizując jej życie miłosne, łącznie z dywagacjami na temat zachowanego "wianka". Później, w toalecie, nasza trzydziestoczterolatka podsłuchuje rozmowę kuzynek, która przygnębia ją do tego stopnia, że zaszywa się w restauracyjnej kuchni. Przycupniętą na beczce oliwy znajduje ją tam Michael, przystojny właściciel włoskiej knajpki, wyciąga z niej opowieść o właśnie przebytej gehennie i zaprasza na randkę. Kolacja z panem Evangelisti okazuje się więcej niż udana, poza zakończeniem - okazuje się, że do Michaela dzwoni teściowa, gdyż prawdopodobnie coś stało się z jego córką. Cat nie chce słyszeć nic więcej, odwraca się na pięcie i wychodzi.
Nie roztrząsa zbytnio rozczarowania, na dobrą sprawę odreagowuje je jedynie wysyłając maila do swojej wielkiej wakacyjnej miłości sprzed trzynastu lat, poznanego podczas pobytu w Rzymie Francesca. Koleżanka z pracy, podglądając przez ramię zawartość skrzynki mailowej, wmanewrowuje Cat w miesięczny wyjazd do stolicy Włoch. Zbieg okoliczności, a właściwie pasożytnicza siostra, sprawia, że lokum naszej bohaterki podczas jej rzymskich wakacji będzie mieszkanie dawnego ukochanego.

Intryga szyta tak grubymi nićmi, że musiała wyjść spod pióra poczytnej amerykańskiej autorki. O ile w Jedz, módl się, kochaj ucieczka Elisabeth od problemów życia w Ameryce jest zrozumiała, o tyle eskapizm Cat kupy się nie trzyma. Cóż ona takiego przeżyła? Matce wybaczyć nie umie na własne życzenie. Kolejnych partnerów rzuca sama, może bez powodu, ale to też w końcu jest powód: jak nie gra, to po co dalej w to brnąć? Dobra praca i mieszkanie stanowią treść jej życia. A że Michael okazał się żonkosiem szukającym przygód? Nie pierwszy, nie ostatni. Ta cała akcja rodziny i koleżanki bardziej przypomina chęć pozbycia się nudnawej Panny Doskonałej na jakiś czas (jedni mają dość niedzielnych śniadanek, drudzy wiedzą, że wyciągnęli z niej całą kasę, a trzeci chyba liczą na tegoroczną nagrodę za frekwencję), niż szczerą chęć udzielenia jej pomocy w sprawach życiowych.
Harmel próbuje od czasu do czasu rzucić nam jakiś ochłap logiki - a to niechęć głównej bohaterki do Audrey Hepburn i filmu Rzymskie wakacje, a to włoskie danie wjeżdżające na stół, a to nagle odkrytą pasję życiową i powalający talent Cat, która, jak na złość w tej chwili dostrzega jakąś "słodką" scenę na ulicy. Wykształcona, trzydziestoczteroletnia kobieta pracująca w korporacji używająca słowa "słodka"... "przepyszne"! (To też cytat.)

Irytuje mnie też schematyczność: Amerykanka po przejściach przyjeżdża do Włoch, spożywa to fantastyczne jedzenie i chodzi  po zaułkach historycznego miasta, a tłum naładowanych testosteronem Włochów dosłownie się rzuca przed jej nogi. A nie można by czegoś nowego? Niechby w tym Rzymie jakiegoś Skandynawa poznała... bo i faktyczne zakończenie tej konkretnej książki idzie w stronę kolejnego stereotypu włoskich wakacji...

Nie rozumiem jeszcze wielu rzeczy w tej powieści, ale nie będę wszystkich roztrząsać, to nie jest wina tej książki, to po prostu ja za dużo wymagam nawet od lekkiego czytadła. Całe szczęście, że to się czyta jakieś 6 godzin, bo inaczej bym żałowała.

Jeśli moja opinia Cię nie zniechęca i chcesz wejść w posiadanie tej książki zapraszam na aukcję tu (do 19 sierpnia 2012).
tytuł oryginału: Italian for Beginners
tłumaczenie: Agata Żbikowska
Wydawnictwo: Otwarte
liczba stron: 347
oprawa: miękka
cena z okładki: 32,90 PLN
jak do mnie trafiła: wymiana

czwartek, 9 sierpnia 2012

Oko Jelenia - Andrzej Pilipiuk

"Pilipiuk jest dla mnie autorem, którego twórczość nie porywa - czyta się go szybko i "gładko", jednak nie zaznaczałam cytatów i nie myślałam z bijącym sercem o bohaterach. Jest też pisarzem na tyle intrygującym, że na pewno jeszcze się spotkamy." napisałam ledwie dwa miesiące temu przy okazji recenzji jednego z tomu cyklu o Kuzynkach Kruszewskich pana Andrzeja. Dziś... dziś po przeczytaniu całego cyklu Oko Jelenia nie podpisałabym się pod tą opinią z takim samym przekonaniem, jak wówczas.

Zarys historii Marka Oberecha narodził się długo przed zyskaniem przez Pilipiuka estymy, którą dziś się cieszy, przez te wszystkie lata czekając na "swoje pięć minut" przez co pierwszy tom prawie "zderzył się" z Panem Lodowego Ogrodu Grzędowicza - serią opierającą się na niemal identycznym pomyśle: osoba nam współczesna ma wykonać misję w średniowieczu. 
Recenzent, który pokusiłaby się jednak o doszukiwanie się podobieństw i "kalek" szybko poniosłaby sromotną klęskę, gdyż te serie różnią się od siebie absolutnie wszystkim. Zacznijmy choćby od miejsca akcji i realiów:  PLO osadzony jest na Midgaardzie, fikcyjnej planecie podobnej do Ziemi sprzed wieków, Pilipiuk starał się stworzyć alternatywną wersję historii Hanzy, starając się przy tym jak najwierniej oddać realia drugiej połowy szesnastego wieku w ogarniętej reformacją religijną Skandynawii oraz mieście Gdańsku przeżywającym swój złoty wiek. Uwspółcześniony język, jakim posługuje się autor, był celowym zabiegiem - dzięki temu czytelnik nie traci czasu na czytanie przypisów. Pilipiuk złagodził również nieco religijne aspekty życia ówczesnych ludzi, by, jak sam autor przyznaje, uniknąć ataków ze strony Radia Maryja.

Może i pilipiukowy scalak w pewnych aspektach (konkretnie darem języków) mgliście przypomina grzędowiczowy Cyfral, jednak porównanie Marka i Vuko to niezbyt udany żart. W moich oczach Pilipiuk ma niestety mały problem z tworzeniem postaci pierwszoplanowych. Nauczyciel informatyki Oberech, a nawet licealista Staszek, to istni ludzie renesansu - próbują swoich sił w produkcji antybiotyków, wiedzą medyczną i techniczną sypią niczym z rękawa, robienie szabelką mają we krwi, a Marek nawet uczy młodego Hansa Schicklgrubera wiersze pisać. Może z mojej strony to zwykłe czepialstwo, jednak do tej pory mam w pamięci superagentkę Katarzynę Kruszewską, dwudziestolatkę z większym doświadczeniem w pracy w CBŚ, niż mój znajomy emerytowany szef jednej z komórek... i, niestety, protagoniści Oka Jelenia niewiele od stereotypu pilipiukowego superbohatera odbiegją.

Osobiście miałam nieco mniej mgliste skojarzenia z Trylogią Husycką Sapkowskiego, choć Reynevan zdecydowanie mniej się na torturach nacierpiał i więcej podbojów miłosnych stało się jego udziałem. 
Czy dobrze, że Pilipiuk poruszył wątek religijny? Ano dobrze, w końcu religia była jednym z najważniejszych aspektów życia ówczesnej Europy, ale jakoś zabrakło mi rozwiązania dla wątku Bractwa Świętego Olafa. W każdym razie w kwestii wiary stawiam na Pilipiuka. 
Z tymi torturami... nie lubię takich wątków i tu mi zdecydowanie bardziej Sapkowski "podszedł".

5 z sześciu tomów Oka Jelenia bardzo mi się podobało, pozostały 6 tom to, potocznie mówiąc, zwykłe "wodolejstwo", ale kto by tam się tym przejmował. Pilipiuka czyta się przyjemnie, szybko i łatwo, na zmęczony umysł jest jak balsam. Podobno nie jest to oznaką dobrej jakości lektury, jednak jak lwica będę bronić tego cyklu - pomysł świetny, mrówcza praca włożona w zachowanie realizmu, sporo ciekawostek historycznych, umiejętne wplecenie wątków fantastycznych i rewelacyjne poczucie humoru. Zamiast trwonić czas na jakieś "wampiórcze", "wybrokatowane" brednie, można sięgnąć po tę lekką lekturkę, która przynajmniej czegoś uczy,  a z całą pewnością bawi. I to jak bawi!

Polecam!


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...