Jack Ketchum to pisarz, o którym w blogosferze ostatnio jest bardzo głośno. Do tej pory nie kusiła mnie przyjaźń z Dziewczyną z sąsiedztwa, nie nęcił też kurort Poza sezonem, z tej prostej przyczyny, iż autorka Książki w Mieście zdecydowanie chętniej zwiedza smętarze przemieszczając się między nimi starym plymuthem, a Stukostrachy wystarczająco skutecznie mrożą jej krew w żyłach. Dopiero Ewa (nomen-omen fanka Króla) i Isadora swoimi recenzjami, a właściwie tym, co wyczytałam między wierszami, przekonały mnie do Jedynego dziecka skuteczniej niż sam Stephen King.
Artur Danse, przystojny ciemnowłosy restaurator po trzydziestce, jest szanowanym członkiem społeczeństwa, szczęśliwie żonaty, jedno dziecko. Pochodzi z rodziny, w której despotyczna matka odgrywała dominującą rolę. Jako dziecko spowodował pożar lasu i, jak podejrzewa lokalny stróż prawa, znęcał się nad zwierzętami. Kiedy coś idzie nie po jego myśli, miewa napady furii. Lubi perwersyjny seks, na który obopólna zgoda nie jest mu potrzebna. Rozwijający się interes zmusza go do częstych podróży służbowych, swoją nieobecność wynagradza dziecku coraz to nowymi zabawkami. I lekcjami życia. Bolesnymi lekcjami, których żaden człowiek, a tym bardziej żadne dziecko, nie powinno otrzymać z rąk innej istoty ludzkiej. Ale Arthur ma misję: musi uświadamiać ludzi, że nie powinni czuć się bezpieczni.
Jedyne dziecko to wstrząsająca lektura, niektóre sceny nawiedzają czytelnika niczym złe duchy, inne budzą bardzo silne emocje - od współczucia po nienawiść, od bezsilnej złości po dogłębne poczucie niesprawiedliwości. Jest to lektura poruszająca bardzo ważny i trudny temat, który zbyt często zostaje za zamkniętymi drzwiami - molestowania dzieci i walki jednego z rodziców (najczęściej matki) z potworem i z systemem.
Problem polega na tym, że, mimo wszystko, nie jest to lektura wybitna - fabuła tak przejrzysta, że aż przewidywalna, tematyka tak poruszająca, że aż odrzuca, poza tym napisana prostym, wulgarnym językiem, a na domiar złego w polskim wydaniu na tyle źle zredagowana, że aż woła o pomstę. Arthur Danse to wręcz "książkowe" studium psychopatycznego misjonarza, syndrom ofiary Lydii jest niemal jak wielki neon na pustyni... bywały też niestety momenty, w których miałam ochotę "zamknąć drzwi i zakluczyć na dwa zamki" (cytat z książki, s. 49) za błędami stylistycznymi i językowymi (to wydanie) oraz natłokiem niekoniecznie uzasadnionych okazów rynsztokowej łaciny w narracji (to Ketchum).
Jedyne dziecko to wstrząsająca lektura, niektóre sceny nawiedzają czytelnika niczym złe duchy, inne budzą bardzo silne emocje - od współczucia po nienawiść, od bezsilnej złości po dogłębne poczucie niesprawiedliwości. Jest to lektura poruszająca bardzo ważny i trudny temat, który zbyt często zostaje za zamkniętymi drzwiami - molestowania dzieci i walki jednego z rodziców (najczęściej matki) z potworem i z systemem.
Problem polega na tym, że, mimo wszystko, nie jest to lektura wybitna - fabuła tak przejrzysta, że aż przewidywalna, tematyka tak poruszająca, że aż odrzuca, poza tym napisana prostym, wulgarnym językiem, a na domiar złego w polskim wydaniu na tyle źle zredagowana, że aż woła o pomstę. Arthur Danse to wręcz "książkowe" studium psychopatycznego misjonarza, syndrom ofiary Lydii jest niemal jak wielki neon na pustyni... bywały też niestety momenty, w których miałam ochotę "zamknąć drzwi i zakluczyć na dwa zamki" (cytat z książki, s. 49) za błędami stylistycznymi i językowymi (to wydanie) oraz natłokiem niekoniecznie uzasadnionych okazów rynsztokowej łaciny w narracji (to Ketchum).
Nie wiem, czy mąż Sherry Nance, której historia zainspirowała Ketchuma do napisania Jedynego dziecka, był pierwowzorem postaci Arthura, ale z opowieści o seryjnych mordercach Thomas Harris parę lat temu sprawił, że zaczęłam się tym tematem interesować, Ketchumowi by się to nie udało. Muszę jednak oddać sprawiedliwość - przez ostatnie kilkadziesiąt stron straciłam poczucie czasu na tyle, że spóźniłam się na umówione spotkanie...
Umiarkowanie polecam.