Wyznaję bez bicia: jestem byłą palaczką. Paliłam papierosy przez jakieś siedem lat, nie palę od prawie ośmiu. Rzuciłam z dnia na dzień. Początki były ciężkie, ale było-minęło, nie myślę o wróceniu do uzależnienia. Nie bawi mnie to i nie jest do niczego potrzebne.
Będąc jeszcze w szponach nałogu starałam się, aby moja słabość nie stała się czyjąś udręką - nie paliłam na przystankach, na progu autobusu, w towarzystwie osób niepalących, w mieszkaniu, ani na klatce schodowej. Taka etyka to jednak rzadkość, o czym nietrudno się przekonać, nawet teraz, kiedy palenie jest w wielu miejscach nie tylko niegrzeczne, ale wręcz nielegalne. Z przystanków szybko zerwano tabliczki informujące o zakazie, a smrodziuchy (oj tak, jako były palacz wiem, jak obecnemu dopiec) panoszą się w najlepsze, ignorując komfort innych osób, nawet podczas największych ulew uprzyjemniając innym oczekiwanie na środki komunikacji miejskiej. Nie wspomnę już o strefach gazowych w przedsionkach centrów handlowych.
Pewnego dnia stałam sobie na przystanku. Zbierało się na burzę, temperatura osiągnęła pewnie ze 40 stopni w cieniu, powietrze było nieruchome, aura ogólnie niezbyt sprzyjająca dobremu samopoczuciu. I, jak na złość, pewien pan postanowił dołożyć swoje trzy grosze do już i tak gęstej atmosfery - zapalił jednego z najbardziej śmierdzących papierosów, jakie w życiu miałam nieprzyjemność wąchać. Mordercze spojrzenia współoczekujących jakoś go nie frasowały, zdawał się całkowicie pochłonięty wprowadzaniem do swojego organizmu (a przy okazji również i naszych) wyziewów kilku fabryk chemicznych naraz.
Cierpiałam razem z tłumem przez jakieś dwie minuty, jednak nie wytrzymałam dłużej. Można powiedzieć, ze wyindywidualizowałam się ze zwiktymizowanego tłumu dźwięcznym głosem mówiąc "Przepraszam bardzo, czy mógłby pan zgasić tego papierosa?".
Przedburzowa aura, jak sami wiecie, nie sprzyja życzliwości, grunt to zachować zimną krew. "Proszę pana, poprosiłam grzecznie o zgaszenie papierosa w miejscu, w którym palenie jest zabronione. Jeśli nie zastosuje się pan do mojej prośby, wyciągnę telefon i zadzwonię na policję."
Może to dziwne, może jestem jakaś inna, jednak uwielbiam miny takich pieniaczy w momencie, gdy zdają sobie sprawę ze swej porażki. Tak, wiem, mógł mnie zwymyślać, co pewnie zresztą zrobił bulgocąc coś na odchodnym, ale to tylko słowa.
Urosłam w swoich oczach w tamtym momencie, a i dla przystankowiczów stałam się jakąś batmanką, czy inną łonderłumen. Może takie akty zdroworozsądkowej, szaleńczej odwagi plasują mnie w miejskim łańcuchu pokarmowym nieco powyżej pantofelka? Przynajmniej tak sobie tłumaczę.