Lubię kryminały - krwawą tajemnicę, mroczne sekrety ludzkiej duszy, genialnych detektywów, przebiegłych złoczyńców... moja sympatia dla tego gatunku beletrystyki wzrastała na żyznym gruncie Conan Doyle'a i Agathy Christie, nic więc dziwnego, że i współczesny kryminał w stylu retro przyciąga jak magnes moją sentymentalną duszę. Najnowsza propozycja z serii ABC Prószyńskiego skusiła mnie wizją Lwowa w sepii i makabryczną zagadką w obliczu której staje para dziennikarzy, aż zacierałam z uciechy dłonie rozpakowując przesyłkę, by niedługo później łapczywie zacząć czytać...
Marionetki to lektura nierówna - początkowo akcja pędzi na łeb na szyję, czytelnik ma wrażenie, że w każdym rozdziale pojawia się nowy trup, a Jaszczuk zdaje się konkurować sam ze sobą w wymyślaniu coraz bardziej wyszukanych metod uśmiercania kolejnych ofiar. W pewnym momencie kończą się makabryczne zbrodnie, a ich miejsce zajmuje zaciskająca się wokół szyi Jakuba Sterna pętla, pełne dziwnej symboliki senne majaczenia, podlane marcowym problemy małżeńskie, intrygi w redakcji i coraz bardziej nieudolne próby ukrycia przez autora tożsamości mordercy, a wszystko to na tle dręczonego letnim upałem Lwowa, w którym właśnie się odbywa festiwal marionetek. Pod koniec akcja znów nabiera tempa dzięki zastosowaniu w kulminacyjnym momencie dość ciekawego zabiegu wprowadzenia drugiego narratora trzecioosobowego, a wszystko to owocuje zaskakującym (no, może za wyjątkiem personaliów zabójcy) zakończeniem.
Mimo tej nierówności książkę Jaszczuka czytałam z niesłabnącą przyjemnością, której towarzyszyła kołacząca się gdzieś na skraju świadomości myśl, że za kilkadziesiąt lat powieści tego autora będą, jeśli w ogóle, czytane ze słownikiem w ręku. Bynajmniej nie mam tu na myśli słownika gwary lwowskiej, czy żydowskiej - te znajdziecie na końcu - autor zafundował nam wspaniałą podróż po meandrach naszego pięknego języka, wtrącając co jakiś czas słówko czy dwa do stylizowanej na późne lata 30 ubiegłego stulecia rozmowy toczącej się "we Lwowi".
Spodziewałam się czegoś innego, może bardziej mrocznego, może nieco bardziej retro - wydawca obiecywał dokładnie taką przygodę, nie jestem jednak zawiedziona. Jaszczuk wykorzystał potencjał każdej z tych ścieżek jak na mój gust nieco połowicznie, ale i tak na tyle intrygująco, że polecam tę lekturę na dwa mroźne wieczory - świetna odskocznia od zaróżowionych zimową aurą policzków i marznącego oddechu. Chętnie też sięgnę po inne książki tego autora.