niedziela, 27 lutego 2011

Fałdka Czasu - Madeleine L'Engle

Po Fałdkę czasu postanowiłam sięgnąć ze względu na intrygujący tytuł oraz moją fascynację serialem produkcji BBC Doctor Who.

Meg mieszka wraz z matką, braćmi bliźniakami i braciszkiem Charlesem Wallace'em w dwustuletnim domu. Złośliwi mówią, że ojciec porzucił rodzinę dla jakiejś ślicznotki, Meg i Charles natomiast są słabi umysłowo. Oczywiście te słowa wynikają z zazdrości, bo ojciec pracuje nad tajnym projektem rządowym, Meg, brzydkie kaczątko, jest nadzwyczaj uzdolniona matematycznie a Charles Wallace to niezwykły chłopiec.

Charles, który ma pięć lat i nie chodzi jeszcze do szkoły, pewnego dnia zapuszcza się wgłąb lasu, daleko poza teren posiadłości Murrych i poznaje mieszkające w opuszczonym domu duchów starsze panie: panią Cotojest, panią Kto i panią Która. Pani Cotojest odwiedza jego dom parę dni później i zasiewa ziarnko niepewności w domu. Następnego dnia Charles Wallace prowadzi Meg do domu staruszek, aby ta je poznała. Po drodze spotykają chłopca imieniem Calvin, szkolną gwiazdę koszykówki, i razem ruszają na spotkanie starszych pań.

Rodzeństwo zaprasza Calvina do domu na kolację, chłopiec poznaje panią Murry i mówi do Meg:
- Czy ty wiesz, jaka jesteś szczęśliwa?
Uśmiechnęła się dość cierpko.
- Przeważnie nie wiem.
- Taka matka! Taki dom! Do licha, twoja matka jest wspaniała! Powinnaś widzieć moją. Ma wyrwane wszystkie górne zęby, więc tata jej kupił protezę, ale ona jej nie nosi, mówi, że niewygodna. I całymi dniami chodzi nie uczesana. Co nie znaczy, że wygląda lepiej, kiedy się uczesze. - Zacisnął pięści. - Ale ja ją kocham. To właśnie jest dziwne. Kocham ich wszystkich, a oni złamanego grosza by za mnie nie dali. Może dlatego telefonuję, kiedy nie mam zamiaru wrócić do domu. Bo ja dbam. Nikt inny nie dba. Ty nie wiesz, jakie to szczęście być kochanym.
Meg idzie z nowym kolegą na spacer i już, już mają się pocałować, kiedy... zaczyna się tesserowanie po innych planetach w poszukiwaniu ojca oraz by uratować świat od ogarniającego go Czarnego Cienia.

Planeta Kamazołzja to modelowa, szablonowa wręcz antyutopia. Wszyscy są tu równi. Wszyscy jednakowi. Nikt nie jest nieszczęśliwy. Nikt nie choruje. A jak choruje to się go usypia.

- Ty nam powiesz o was - powiedział Charles Wallace.
- Egzaminujesz? - Chłopiec trochę się zaniepokoił. - Wszyscy wiedzą, że w naszym mieście jest najlepsze Centrum Centralnej Inteligencji na tej planecie. Osiągamy najwyższy poziom produkcji. Nasze fabryki pracują bez przerwy. Nasze maszyny nigdy nie ustają. W dodatku mamy pięciu poetów, jednego muzyka, trzech malarzy i sześciu rzeźbiarzy, wszystkich doskonale ukierunkowanych.
- Z czego cytujesz? - Zapytał Charles Wallace.
- Z podręcznika, oczywiście - odpowiedział chłopiec - Jesteśmy najbardziej zorientowanym miastem na tej planecie. Od setek lat nie było żadnych zaburzeń. Cała Kamazołzja zna naszą chlubną kartę. Dlatego jesteśmy stolicą Kamazołzji. Dlatego Centrala Centralnej Inteligencji mieści się tutaj. I dlatego TO ma tutaj swoją siedzibę. - Tak jakoś powiedział: TO, że dreszcz przebiegł Meg po krzyżu.

Podczas czytania cały czas mi chodziła po głowie myśl, że mam do czynienia z chrześcijańską science-fiction dla grzecznych dzieci. Po zamknięciu książki zapytałam o to wujka google'a et voila... znalazłam informację, że twórczość pani L'Engle odzwierciedla zarówno jej wiarę chrześcijańską, jak i zainteresowanie nowoczesną nauką. Nie to, żebym przeciw chrześcijaństwu coś miała, ale wyraźnie wyczuwałam rozdźwięk między tesserowaniem, eksperymentami genetycznymi wspomnianymi w książce i śpiewaniem na chwałę Pana przez niezwykłe istoty na innych planetach. To trochę tak, jakby Lucas dał Jedi różańce zamiast mieczy świetlnych...

Warto wspomnieć, że jakość korekty w wykonaniu p. Bogusławy Jędrasik woła o pomstę do korektorskiego nieba... przestawiony szyk w zdaniach, brak partykuły "się" przy czasownikach zwrotnych, powtórzone wyrazy... dawno nie czytałam tak kiepsko zredagowanej książki.

A jednak Fałdka niewątpliwe ma zalety - opowiada o bezwarunkowej miłości  w relacji rodzic-dziecko, o wierze w nierozerwalność więzów małżeńskich, o odwadze, potędze nauki i umiłowaniu Szekspira przez autorkę. Niewątpliwym plusem jest też nowatorska, jak na tamte czasy, fabuła.
Fragmentami czyta się Fałdkę bardzo dobrze, jednak przez większość czasu tekst płynął sobie obok mnie. Chyba sięgnęłam po tę lekturę zbyt późno i nie potrafię jej właściwie docenić.

Czasem mam nieodparte wrażenie, że coś, co należy do dzieciństwa, powinno w dziecinnej sferze pozostać, jednak zaraz się reflektuję, że nadal mnie bawi szukanie w książkach różnych zwierzątek z moją małą siostrzenicą, a Toliny pochłaniałam z niegasnącym uśmiechem na twarzy. Opowieści z Narnii po raz pierwszy czytałam w wieku lat ok. 11, po raz ostatni trzy lata temu i znów mnie do nich ciągnie. A na dźwięk piosenki Limahl cofam się w czasie do lat '80, kiedy zakochiwałam się w fantasy...

Ocena: 3/5
tytuł oryginału: A Wrinkle in Time
tłumaczenie: Zofia Kierszys
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
liczba stron: 165
oprawa: miękka
cena z okładki: 15 PLN
jak do mnie trafiła: zakupiona na Allegro, cena 14 PLN
Na osłodę piosenka mojego dzieciństwa:

sobota, 26 lutego 2011

Mort - Terry Pratchett



Mort pochodzi z rodziny winiarzy destylujących wino z zeszłorocznych winogron (zeszłoroczniaki to dość nietypowe rośliny, które sieje się w danym roku, a plony zbiera w zeszłym. Wino z zeszłorocznych winogron jest niezwykle cenione przez wróżbitów – dzięki niemu można przewidywać przyszłość. Niestety wiąże się to z potężnym kacem dzień przed wypiciem, którego może wyleczyć jedynie ogromna porcja trunku). Ma 16 lat, serce na miejscu, rude włosy i piegi, mózg też raczej ma, jednak ma też bardzo poważną wadę: umie czytać.

W Owczej Wólce ma odbyć się jarmark rzemiosł (targi pracy), ojciec kupuje więc Mortowi nową szatę (mającą akurat dość miejsca by ten mógł swobodnie dorastać – pod warunkiem, że zamierzał wyrosnąć na dziewiętnastonogiego słonia) i rusza na miejsce, instruując syna, jak ma się prezentować, by zapewnić sobie zatrudnienie. Jarmark trwa do północy, jednak nikt nie proponuje Mortowi opierunku, ten nie traci jednak nadziei i czeka, aż przebrzmią ostatnie uderzenia zegara obwieszczającego Nowy Rok. Śmierć (przez duże Ś) zatrzymuje czas i, po krótkiej rozmowie kwalifikacyjnej, Mort zostaje jego terminatorem.

Jak myślicie – co może się zdarzyć, jeśli rolę Śmierci zacznie pełnić chłopak z sercem po właściwej stronie, nieśmiały i w dodatku umiejący czytać? No… wiele rzeczy, faktycznie. Ten konkretny jednak, już podczas swojej pierwszej misji, zakochuje się w księżniczce, której klepsydra jest już praktycznie pusta, i, ratując jej życie (niepomny ostrzeżeń, iż nie ma sprawiedliwości , jest tylko śmierć), zmienia bieg historii. Mort musi wszystko odkręcić, zanim Śmierć (przebywający na wakacjach i szukający pracy w innej branży) się zorientuje, no i, oczywiście, zanim będzie jeszcze gorzej…

Brawurowa – to określenie idealnie pasuje do tej części opowieści o Świecie Dysku. Szydercza – o, to jest jak ulał. Nieprzewidywalna – trafiony-zatopiony! A wiecie, jak ma na imię koń Śmieci? Bestia zionąca ogniem? Przerażający ogier piekielny? Otóż ta budząca grozę bestia nosi dumne imię Pimpuś :D


Ja naprawdę chcę znaleźć jakieś minusy. Uchybienia. Napisać – oj, kiepsko z Panem, Panie Pratchett, sir…. ale nie mogę! Kiepsko z Panem, Panie Pratchett, sir, nie można się przyczepić do Pana ani trochę…

Widać, że autor dopiero się rozkręca, że nieco brakuje Mortowi do poziomu Straż! Straż!, ale mi to już nie przeszkadza. Stosunkowo niski, jak na Pratchetta, poziom, jest jednak nadal poziomem, którego i tak nie osiągnął np. Pan Utkin, mimo, że bardzo tego chciał. Widocznie nie wystarczy mieć poczucie humoru, trzeba je jeszcze umieć ubrać w słowa i osadzić w wiarygodnej krainie – np. na Dysku.

Zamieszkałam na Dysku i długo go nie opuszczę.

Ocena: 4,5/5
tytuł oryginału: Mort
tłumaczenie: Piotr W. Cholewa
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
liczba stron: 314
oprawa: miękka
cena z okładki: 112 000 PLN ;)
jak do mnie trafiła: zakupiona na Allegro, cena 16,99

Efemeryda – Robert Cichowlas, Kazimierz Kyrcz Jr

Efemeryda to czwarta w kolejności książka napisana przez duet Cichowlas-Kyrcz,  koncentrujący się na opowieściach niesamowitych, pełnych mroku, niepokoju, i zła czającego się wszędzie. Poprzednie ich dzieła – antologia Twarze szatana (2009), oraz Siedlisko i Koszmar na miarę podbiły serca czytelników. Pisarze zgodnie uznali Efemerydę za swoje najciekawsze dzieło. Czy słusznie?


Książka składa się z dwóch części, dolot i odlot, okraszonych na wstępie cytatem, z pozoru nic nie mówiącym a z drugiej strony… w zasadzie zarówno ten podział, jak i cytaty to swoista igraszka z czytelnikiem.



dolot
Kapitan Artur Gałecki to jeden z najlepszych pilotów liniowych, przystojny facet po trzydziestce, niestety samotny, choć w sumie taki mężczyzna powinien mieć piękną żonę. Pewnego upalnego dnia zaczyna odczuwać narastający niepokój, co gorsza, w żaden sposób nie potrafi znaleźć jego podstaw. Taksiarz wiozący go do domu jest wyjątkowo nachalny, jedyne o czym Gałecki marzy to zimne piwo i chwila spokoju. Kiedy wreszcie spełnia się jego pragnienie i nasz kapitan gasi pragnienie dwoma zimnymi browarami, nagle zauważa, że meble i przedmioty w jego mieszkaniu zostały poprzestawiane, a na włączonym palniku kuchni ktoś zostawił czajnik.
Najpierw posądza o ten dziwny kawał sąsiada, opiekującego się mieszkaniem podczas jego nieobecności, potem byłą dziewczynę, z którą łączył go głęboko erotyczny związek. Aby ukoić skołatane nerwy idzie do baru na kilka głębszych, kiedy wraca nocą do mieszkania z przerażeniem odkrywa, że sypiący się sufit znajduje się tuż nad jego głową, a w przedpokoju stoją stare rowery. Biegnie po pomoc do wścibskiej staruszki, jednak gdy stają ponownie przed drzwiami, okazuje się, że wszystko jest w porządku, a Grześkowiakowa posądza, że Artur chciał ją zgwałcić.
To dopiero początek niesamowitych zdarzeń w poznańskim mieszkaniu, jak i poza nim, a Gałeckiego ogarnia coraz większe przerażenie. Rozważa wizytę u psychologa, nawet u psychiatry, tuż po powrocie z rejsu do miasta Girona.

odlot
Lot do Girony nie idzie jak z płatka, Gałecki , w gęstej mgle, cudem osadza boeinga 737 na opuszczonym lotnisku na skraju gęstego lasu.
Myślisz, że najgorsze już minęło? Twój koszmar dopiero się zaczyna!” – reklamuje Efemerydę Oficynka – touché!
„Teraz, przeklinając na czym świat stoi, siedział, opierając się o ścianę i rozmasowując zdrętwiały kark. Mocz rozlał się śmierdzącą kałużą między jego nogami, ale tego nie czuł. Piekło go gardło, jakby ostatnią noc spędził, drąc się na koncercie Iron Maiden albo w urządzeniu o tej samej nazwie. Nawiasem mówiąc, ciekawe, jak zareagowałby Dickinson* na ten cały bajzel?(…)” [cytat s. 183]
_______________
*Bruce Dickinson – lider Iron Maiden to nie tylko gwiazda heavy metalu, ale też ceniony pilot liniowy (przyp. autorów)



Od strony 129 książka zaczyna nabierać niesamowitego tempa, czyta się ją szybciej, szybciej, szybciej… byle tylko znaleźć rozwiązanie zagadki. O ile dolot nieco denerwował mnie sztampowością, prawie sztucznym budowaniem napięcia (przez podkreślanie faktu, że Gałecki coraz bardziej się boi, że słyszy i widzi omeny…), trochę niepotrzebnymi fantazjami erotycznymi Artura i niekoniecznie uzasadnionymi wulgaryzmami, o tyle odlot wynagrodził mi to z nawiązką.

Czasem lubię się bać, ale nie szukam w tym celu książek ani filmów, w których główną „atrakcją” są latające fragmenty ciała i fontanny krwi, których żadne ludzkie ciało nie jest w stanie pomieścić. W Efemerydzie trochę trzewi, ropiejących wrzodów i tryskającej krwi się pojawia, ale w ilościach  pozwalających stworzyć duetowi autorskiemu gęstą zupę z grozy i napięcia, a nie z nich samych. Daniem głównym są tu mutacje rodem z obrazów Boscha, znajdziemy też aluzję do Eddie’go the Head, horrorów klasy B i filmów katastroficznych.

Zakończenie natomiast sprawiło, że chętnie sięgnę po którąś z wcześniejszych pozycji pióra duetu Cichowlas-Kyrcz. Po pierwsze: lubię gdy autor się ze mną bawi,  po drugie:  nie domyśliłam się rozwiązania, po trzecie: jak się bać, to z dobrą muzyką w tle.
Wbrew pozorom: polecam tę książkę na podróż – całość na ok. 6-8 godzin (i wcale nie chodzi o gęstość druku), przykuwająca uwagę, ale nie przytłaczająca. A może po jej lekturze ktoś zdecyduje się dodatkowo sięgnąć po Portret Doriana Graya?

Ocena: 3,75/5

Wydawnictwo: Oficynka
liczba stron: 268
oprawa: miękka
cena z okładki: 32 PLN
 
Przy okazji zapraszam na niedawno odkrytego bloga autorów Efemerydy - Wszystkie Twarze Szatana.

Grabarz - Peter Grandbois

Nie wiem, czy słyszeliście kiedyś o zjawisku synestezji. W ogromnym uproszczeniu i skrócie polega ono na odbieraniu jednym zmysłem wrażeń właściwych innemu. Np. muzyka wywołuje poczucie ciepła. Litery budzą wrażenia kolorystyczne, a kolory mają temperaturę. W literaturze, szczególnie w symbolizmie, synestezja jest środkiem stylistycznym.
Nie jestem synestetykiem. Wielka szkoda, kiedy pomyślę, że mogłabym codziennie postrzegać świat tak, jak postrzegam niektóre książki…


„Grabarz” to debiut literacki Petera Grandbois, doktora literatury i kompozycji literackiej. Bardzo dobry debiut, porównywany do powieści noblisty, Gabriela Garcii Marqueza. Twórczość Kolumbijczyka znam i cenię od wielu lat (jedną z jego książek nawet wykorzystałam w pracy maturalnej), musiałam zapoznać się z twórczością Gradbois.


Wdowiec Juan Rodrigo mieszka wraz z córką Esperanzą w Andaluzji, na obrzeżach małej wioski – zgodnie z tradycją jako grabarz musi mieszkać poza granicami osad ludzkich, aby nawiedzające go duchy nie niepokoiły mieszkańców wioski. Akcja dzieje się w czasach epidemii grypy hiszpanki, więc Juan Rodrigo ma pełne ręce roboty.
Funkcja Juana Rodrigo nie kończy się na wykopaniu grobu, jego prawdziwym zadaniem jest opowiedzenie historii zmarłego, prawdziwej historii, która nie zawsze spotyka się z aprobatą ducha – te lubią kłamać, bądź jego rodziny. Po pogrzebie duchy odchodzą. Wszystkie z wyjątkiem Ursuli, dziewczynki w białej sukience, pochowanej jeszcze przez jego ojca.

Na książkę składa się dwanaście opowiadań – siedem o osobach ważnych dla Juana Rodrigo, w tym jedno o nim samym, pięć stanowiących spoiwo między dwoma światami.  Od samego początku wiadomo, iż najważniejszą opowieścią jest ta o córce grabarza.

Każda litera w tej książce emanuje światłem i ciepłem, które widzę i czuję nawet teraz, dobę po jej zakończeniu. Realizm magiczny – ten termin nabrał właśnie nowego znaczenia -  „Grabarza” powinno się zaliczać do tego gatunku literackiego nie ze względu na duchy Juana Rodrigo, lecz na to, co robi z czytelnikiem. Ta książka jest magiczna.

Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie powiedziała złego słowa, tym razem maleńkiego. Zabrakło mi wyjaśnienia pewnej tajemnicy – wiem, że to tylko moja ciekawska natura, jednak zabieram pół punktu.

Pokuszę się o stwierdzenie, że gdyby nie Andaluzja i nazwisko na okładce autorstwo można by z powodzeniem przypisać Marquezowi – to dzięki niemu dawno temu pokochałam realizm  magiczny, a dzięki Grandbois ta miłość trwa nadal.
Polecam każdemu, kto lubi odbierać książkę nie tylko tradycyjnie, jako zbiór liter. Oraz każdemu, kto nie dostrzega magii w realizmie magicznym – może po prostu nie czytał Grandbois?

Ocena: 4,5/5
tytuł oryginału: The Gravedigger
tłumaczenie: Agnieszka Andrzejewska
Wydawnictwo: Muza
liczba stron: 211
oprawa: miękka
cena z okładki: 24,90 PLN
jak do mnie trafiła: Matras, cena 4,90 PLN

Zbrojni - Terry Pratchett

Witajcie w Ankh-Morpork, Grodzie Tysiąca Niespodzianek, „kraina wielkie możliwości”*, gdzie „nawet g… (fekalia) ma swoja ulica”*. Mieście, którego mieszkańcy bywają geograficznie rozbieżni na półkuli finansowej. Mieście, w którym za zbrodnię winowajcy musi być wymierzona kara. „Jeśli ów konkretny zbrodniarz winowajca zostanie uwzględniony w procesie karania, jest to szczęśliwy przypadek, ale jeśli nie, to wystarczy dowolny zbrodniarz, a że każdy niewątpliwie był winien jakiegoś przestępstwa, to w sensie ogólnym sprawiedliwość tryumfowała.”* Mieście, gdzie działa wyłącznie przestępczość zorganizowana. Mieście, gdzie nawet psy i żebracy mają własne Gildie.


Kapitan Vimes wkrótce się żeni, trzeba więc będzie kogoś mianować jego zastępcą. Tylko kogo? Fred Colon to urodzony sierżant. Nobbs… nie! A może kapral Marchewa? W końcu ma krsimę. Charyzmę. Jedną z nich. Trudna decyzja, a czas ucieka nieubłaganie.



Zostań prawdziwym mężczyzną w Straży! Straż Miejska potrzebuje ludzi!* Patrycjuszowi zależy na tym, aby wśród nich znaleźli się przedstawiciele mniejszości etnicznych Ankh-Morpork. Do znanych nam już z tomu Straż! Straż! strażników miejskich dołączają więc młodsi funkcjonariusze Detrytus – troll, Cuddy – krasnolud (urodzony naturalnie, nie przez adopcję), oraz Angua – kobieta (no może z wyjątkiem jednego tygodnia  w miesiącu :P ). Krasnolud (urodzony przez adopcję, nie naturalnie) Marchewa ze łzami w oczach odbiera klątwę i rozpoczyna się szkolenie rekrutów.
Zło jednak nie próżnuje, a ulice podwójnego miasta to bynajmniej nie Pola Elizejskie. Obywatele giną w zadziwiający i niezarejestrowany sposób, a o przyczynie ich śmierci mógłby powiedzieć co nieco Leonard z Quirmu, gdyby akurat nie był zaginiony.

„Chubby nie był szczęśliwym smokiem.
Tęsknił za kuźnią. Całkiem mu się tam podobało. Miał tyle węgla, ile mógł zjeść, a kowal nie był człowiekiem okrutnym. Chubby niewiele pragnął od życia i dostawał to.
Potem przyszła ta wielka kobieta i wsadziła go do zagrody. (…)
Właściwie to nawet był zadowolony, kiedy nocą ktoś go stamtąd zabrał. Myślał, że wraca do kowala.
Teraz zaczynał sobie uświadamiać, że stanie się inaczej. Siedział w skrzynce, obijał się o ścianki i zaczynał odczuwać irytację…”*

Kto zostanie mianowany następcą Kapitana Vimes’a?Kto i po co porwał Chubby’ego? Czy Ankh-Morpork potrzebuje króla?

Moje kolejne spotkanie z Pratchettem jest chyba nawet bardziej udane,  niż poprzednie. Po nerwówce, jaką ostatnio miałam Zbrojni byli prawdziwym balsamem dla duszy – płakałam ze śmiechu, jednocześnie zmuszając umysł do wysiłku. Unikat. Niezły kawałek fantasy, rewelacyjna humoreska, wciągający kryminał – a wszystko na raptem 314 stronach. Nie mam się do czego przyczepić (już nawet okładka jest mi obojętna) – postacie prawdziwe, dialogi żywe, suspence, humor, rozbudowana fabuła, ciekawie wykreowany świat…

Nie wiem, jak ten facet to robi, ale niech to robi dalej!

Ocena: 5/5
_____________
*cytaty z książki
tytuł oryginału: Men at Arms
tłumaczenie: Piotr W. Cholewa
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
liczba stron: 314
oprawa: miękka
cena z okładki: 29,90 PLN
jak do mnie trafiła: zakupiona w Empiku

Szeptem - Becca Fitzpatrick

„Szeptem” to debiutancka powieść Becci Fitzpatrick. Dodałam sobie ją kontrolnie do listy „chcę przeczytać” tuż po premierze, ponieważ, nie będę owijać w bawełnę, urzekła mnie okładka. Jednak ci z Was, którzy śledzą mojego bloga, a dokładniej stosiki, wiedzą, że kolejkę mam dosyć długą, „Szeptem” stało gdzieś przy jej szarym końcu, szczególnie jeśli chodzi o zaopatrzenie się w tę pozycję. Kiedy Wydawnictwo Otwarte zaproponowało mi ją do recenzji, zgodziłam się bez wahania, a jednak ciężko było mi się za nią zabrać. Dlaczego? Bo bałam się rozczarowania, a nawet przeróbki pewnej wampirzej sagi. Czy słusznie?


 
Zasiadam z książką pod pachą w mym super tajnym wehikule czasu (hmmm, właśnie się wydało!) i ustawiam zegary na maj 1996. Robię to, aby spojrzeć na książkę z właściwej perspektywy, w końcu nie mam już 16 lat i zdecydowanie mój odbiór tego typu literatury jest inny. Widzę dawną siebie zatopioną w lekturze, czytam „Zew Cthulhu”. Oj, nie wróży to dobrze książce Pani Fitzpatrick…
Nic to, znajduję sobie cichy kącik i otwieram książkę.

Prolog przenosi mnie do XVI-wiecznej Francji, gdzie młody książę Chauncey spędza mile czas z młodą wieśniaczką. Już po kilku zdaniach ogarnia mnie nastrój książki – mroczny i tajemniczy. I nawet mi się to podoba, mam w końcu 16 lat i słucham metalu – to moje klimaty.

Narratorką jest 16-letnia Nora Grey, anemiczna (dosłownie, nie w przenośni – chorująca na anemię), chuda ciemnowłosa dziewczyna, z powodu niedawnej straty ojca (został zamordowany w tajemniczych okolicznościach) regularnie odwiedzająca szkolnego psychologa. Na biologii (swoją drogą – o co chodzi z tą biologią w amerykańskich książkach, serialach i filmach???) nauczyciel z okazji lekcji o rozmnażaniu człowieka przydziela wszystkim nowych kolegów z ławki i tym oto sposobem Nora poznaje Patcha. Chłopak budzi w niej wyjątkowo sprzeczne uczucia o zabarwieniu raczej negatywnym. Poza pociągiem fizycznym, jaki do niego czuje, wydaje jej się on „palantem” oraz nałogowym palaczem cygar, poza tym napawa ją strachem.

Nora potrąca jakiegoś mężczyznę samochodem swojej przyjaciółki, jednak, gdy dziewczyny idą oszacować zniszczenia, pojazd jest praktycznie bez szwanku. Patch pojawia się wszędzie tam, gdzie ona, nawet podczas randki z Elliotem Saundersem, nowym uczniem w Coldwater, który skrywa mroczną tajemnicę. Dziewczyna czuje się osaczona i zagrożona, a wokół niej zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Komu może ufać?

Nora nie jest, w przeciwieństwie do Belli, samotną wyspą dryfującą w morzu swej wybujałej uczuciowości. Ma przyjaciółkę, Vee Sky, która szczerze mówiąc mnie od pierwszej chwili irytowała swoją infantylnością i monotematycznością. Dziewczyny pracują w szkolnym e-zinie, chodzą na zakupy (Nora może nie przykłada specjalnej wagi do stroju, jednak niewątpliwie nie nosi wiecznie dżinsów i podkoszulki), na kawę, do restauracji, oraz regularnie do kina aby recenzować repertuar czytelnikom. Nora bywa też w bibliotece (Vee niekoniecznie). Pojawia się również postać wrednej cheerleaderki Marcie. Ha! Mało tego, Fitzpatrick wprowadza element niepewności, kiedy na scenę wchodzą Elliot i Jules. Słowem – świat Nory nie zaczyna się i nie kończy na Patchu.

Patch natomiast… no cóż, urody odmówić mu nie można, podobnie jak magnetyzmu, jednak Fitzpatrick udało się nie zrobić z niego potulnego kotka. Do końca nie wiemy też, czy jego dobre zamiary względem Nory są czyste, czy może jest on wcieleniem zła. Patch nie walczy z dwoistością swej natury, po prostu autorka nie odkrywa wszystkich kart. Duży plus dla niej.


Polubiłam główną bohaterkę za fakt, że nie jest zapatrzona w Patcha jak przysłowiowa sroka w gnat, nie zachwyca się w co piątym zdaniu jaki on piękny, a w co siódmym nie twierdzi, że nie boi się go, mimo, że wie, że on mógłby ją zabić, ale ona i tak go kocha. Mało tego, czuje do niego nieodparty pociąg fizyczny, ale nie rzuca mu się ufnie w ramiona przy najbliższej możliwej okazji. Nora Gray wydaje się być mniej mdła, a jednocześnie zdecydowanie bardziej prawdziwa. Ot, nastolatka z krwi i kości, czująca pociąg do niewłaściwego faceta – jak każda.

Znów wsiadam do wehikułu, żeby napisać podsumowanie w swojej współczesności – tam przecież nie mam laptopa ;)
Mimo, że książkę czyta się bardzo szybko, fabuła (wielowątkowa!) jest wartka i nieprzewidywalna, zabrakło mi czegoś, co bardzo trudno wyrazić słowami, ale jeśli powiem, że zabrakło mi uczuciowej więzi z autorką, chyba zrozumiecie, o czym mówię. „Szeptem” czyta się z wrażeniem, że narratorka stała obok, nie w środku akcji, chociaż po doświadczeniach z Bellą Swan, może to i dobrze? Nie będę Wam wmawiać, że jest to literatura wysokich lotów, bo to nie byłaby prawda, jednak, jeśli wziąć pod uwagę regał z paranormal romance – „Szeptem” powinno być wyeksponowane dokładnie na poziomie wzroku, a drugi egzemplarz warto by postawić na dolnej półce, niech nastolatki wiedzą, że nie trzeba się ufnie rzucać w ramiona każdemu, kto na nie spojrzy ;)


Chętnie przeczytam kontynuację, gdyż, po opisie sądząc, będzie to kolejny pojedynek na linii Nora-Bella, tym razem radzące sobie z porzuceniem.

Ocena: przyjemnie zaskakujące 3,5/5
tytuł oryginału: Hush, Hush
tłumaczenie: Paweł Łopatka
Wydawnictwo: Otwarte
liczba stron: 328
oprawa: miękka
cena z okładki: 32,90 PLN

Syreny z Tytana - Kurt Vonnegut

 „Syreny z Tytana”, opublikowane w 1959 roku, to kultowa powieść science-fiction, druga w dorobku Kurta Vonneguta i moje ponowne spotkanie z tym autorem. Co tym razem zaoferował nam Mistrz?
Pierwsze siedemdziesiąt parę stron toczy się sennie, jakby przygotowując nas na to, co dopiero ma się wydarzyć, potem następuje nagły zwrot akcji i… zaczyna się czytać z zapartym tchem. Przynajmniej ja tak miałam.
 
Zapytacie pewnie o fabułę…? Winston Niels Rumfoord, który wydał ogromne pieniądze na podróż kosmiczną, przerwaną jednak przez nieoznaczoną na mapach infundybułę chronosynklastyczną znajdującą się w odległości ok. dwóch dni drogi od Marsa, od dziewięciu lat materializuje się w posiadłości rodzinnej wraz ze swym psem Kazakiem co pięćdziesiąt dziewięć dni. Rumfoord został rozciągnięty w czasie i przestrzeni, dzięki czemu potrafi przepowiadać przyszłość. Jedna z jego przepowiedni ujawniona jego żonie, Beatrycze, sprawia, że ta nie chce się z nim widywać.
Malachi Constant, utracjusz i kobieciarz, zaproszony na prośbę Winstona przez panią Rumfoord na materializację, również poznaje tę tajemniczą przepowiednię, która w przeciągu kolejnych 59 dni obraca jego życie w perzynę. Co takiego wyjawił im Rumfoord?

Podtrzymuję swoje zdanie z Kociej kołyski – Vonnegut ma niesamowicie rzadki talent malowania obrazów słowami. Przy lekturze obydwu książek miałam wrażenie, jakbym oglądała film, czarno-biały, utrzymany w stylistyce klasycznych obrazów z lat pięćdziesiątych, jednak wystarczyło jedno słowo, zwrócenie uwagi na maleńki detal (np. leżący na marsjańskiej ziemi turkus, mszystozielone szorty, krwistoczerwony mundur, itd.) i nagle cała scena nasycała się kolorem. Prawdziwa uczta dla ducha!
 
Syreny z Tytana to, oprócz naprawdę ciekawej powieści s-f, niekończąca się satyra. Satyra na skomercjonalizowane społeczeństwo napędzane pieniądzem. Satyra na fortuny budowane na Biblii (dosłownie, nie w przenośni) i broadwayowskich spektaklach. Oziębłe kobiety i zblazowanych mężczyzn, którzy są zwyczajnie samotni ze swym bogactwem. W końcu satyra na społeczeństwo, sterowane  de facto przez kilka anonimowych osób zza pleców wielkich przywódców. Społeczeństwo, które nie ma wystarczająco dużo silnej woli, by nie dać sobą sterować, mało tego, społeczeństwo, któremu odrobina samodzielności sprawia ból.
Tutaj, podobnie jak w Kociej kołysce, Vonnegut krytykuje wszelkie religie jako takie. Mało tego, w jednym z rozdziałów czytamy niesamowicie plastyczny opis żarliwego kazania kaznodziei przeciw lotom kosmicznym. Obraz ten jest tak przerysowany, tak wykrzywiony, jakby krzyczał „Parzcie!”.

Jakby tego było mało, autor stwarza Kościół Boga Doskonale Obojętnego, który nie tylko obiecuje, ale i czyni cuda. Religia ta jest na tyle absurdalna, że nie może mieć większych szans powodzenia, jej celem natomiast jest ponownie zwrócenie uwagi czytelnika na bezmyślne podążanie za czyimś „widzimisię”…

Czy ja tę książkę polecam? W zasadzie nie. Ja nalegam, byście odżałowali parę groszy, bo nie wystarczy „Syren” przeczytać – ta pozycja powinna stać na półce, aby można było do niej w każdej chwili wrócić.

Ocena: 4,5/5
tytuł oryginału: The Sirens of Titan
tłumaczenie: Joanna Kozak
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
liczba stron: 306
oprawa: miękka
cena z okładki: 29,90 PLN
jak do mnie trafiła: wyprzedaż w Matras.pl, cena: 9,90 PLN

Straż! Straż! – Terry Pratchett

Straż! Straż! – Terry Pratchett

Ci z Was, którzy już od jakiegoś czasu śledzą mojego bloga, zapewne wiedzą, że jest to moje drugie spotkanie z tym autorem, odwlekane zresztą bardzo, chyba z powodu okładek, które jakoś nigdy nie potrafiły mnie zachęcić. Pierwsze nasze spotkanie było totalnym fiaskiem – jakoś nie umiałam dostrzec oktaryny i nie skończyłam „Koloru Magii” – było aż tak źle. Jednak niedawno zawarłam z Enedtil układ: ona przeczytała swoją pierwszą książkę Christophera Moore’a, a ja podjęłam ponowną próbę zaprzyjaźnienia się z Sir Terrencem Davidem Johnem „Terrym” Pratchettem.

Po raz kolejny mgły rozstąpiły się ukazując mocno zużyty układ współrzędnych, a konkretnie podwójne miasto Ankh-Morpork znane mi już z „Koloru Magii”. Miastem włada Patrycjusz, Lord Vetinari, człowiek inteligentny, istny demokrata nie lubujący się w zbędnym okrucieństwie (w przeciwieństwie do niezbędnego). Wiele lat temu doszedł on do wniosku, że zalegalizowanie Gildii Złodziei i Gildii Skrytobójców przyniesie miastu zdecydowanie bardziej wymierne korzyści (obniży przestępczość do tej zabudżetowanej tylko), niż utrzymywanie Straży Miejskiej. Zawód strażnika stał się zatem niezbyt poważaną profesją wykonywaną jako konieczność, uwłaczającą godności, czy nawet stanowiącą karę. Ogłaszanie, że „Już dwunasta i wszystko jest w porządku” to podstawowy obowiązek Straży Nocnej (w liczbie 2 chłopa) pod wodzą kapitana Vimesa.

W odległej krasnoludzkiej kopalni złota żyje sobie Marchewa - krasnolud zgodnie ze słynną zasadą rezonansu morficznego, jednak człowiek zgodnie ze wszelkimi innymi zasadami, chłopak może nie błyskotliwy, ale za lojalny i posłuszny. Niestety, rezonans morficzny to za mało, aby mógł zostać w kopalnii, jego przybrany ojciec wysyła zatem do Patrycjusza list z prośbą o przyjęcie Marchewy na służbę w Straży Miejskiej. Prośba zostaje przyjęta, nasz krasnolud rusza więc pełen zapału, pilnie studiując „Prawa i Przepisy Porządkowe miast Ankh i Morpork”.

Świetliste Bractwo Hebanowej Nocy, tajne (i nie do końca legalne) stowarzyszenie, a raczej Najwyższy Wielki Mistrz, jako, że pozostali Bracia są raczej nierozgarnięci, pragnie władzy. A jak najprościej to osiągnąć? Oczywiście przywołując smoka. I to nie byle jakiego smoka a najprawdziwszego Draco Nobilis, jednego z tych legendarnych smoków, które nie wybuchają, za to śpią na złocie i żywią się dziewicami (o te w Ankh-Morpork może być trudno). Dodatkowo warto mieć na podorędziu dziewica… ekhem… dziedzica tronu, z magicznym mieczem oczywiście.

Draco Nobilis, przywołany z miejsca, do którego odeszły smoki (nie wiem dlaczego porównanego do puszki – takiej od sardynek) sieje spustoszenie, a Straż Nocna (tak, te pijaki, które nie powinny biegać, w każdym razie nie za często i nie za szybko), wspierana przez Lady Ramkin – „psychiczną” znawczynię i miłośniczkę smoków z arystokratycznym pochodzeniem, oraz Bibliotekarza z Biblioteki Niewidocznego Uniwersytetu (małpiszo… znaczy: Orangutana), podejmuje śledztwo.



Mam wrażenie, jakby „Kolor Magii” i „Straż! Straż!” zostały napisane przez innego autora – w pierwszej wymienionej książce poczucie humoru było ciężkie i aż mnie raziło, po odłożeniu jej nawet na chwilę natychmiast zapominałam, co przeczytałam – po prostu nie potrafiła mnie wciągnąć. Przy drugiej często uśmiechałam się pod nosem, a parę razy nawet się zaśmiałam w miejscu publicznym. Fabuła niby jednowątkowa, ale jednak ciekawie przemyślana,  bogata w zwroty akcji i zaskakujące momenty, a im bliżej końca, tym większe napięcie. I poczucie humoru! Chciałam tu zacytować jakiś fragment, ale nie potrafiłam się zdecydować, czy lepiej wybrać Marchewę zajmującego się gwardzistami, czy np. konwersację na temat prawdopodobieństwa powodzenia pewnego planu, albo… ehh, okrutna będę i nie zacytuję nic, o! Sami sobie przeczytajcie!

Jeszcze tylko słówko na temat wydania: na jakiś obłąkańczy sposób te okładki pasują jak ulał, ale nadal nie trafiają w mój gust. No i jakość wydania pozostawia wiele do życzenia – trzy dni w damskiej torebce, a okładka się powyginała i rogi zszargały, no i jakość papieru do wysokich nie należy. Powinni w Prószyńskim Pratchetta troszkę docenić, w końcu to Kawaler Orderu Imperium Brytyjskiego za zasługi dla literatury ;)


Jest źle. Powiem więcej: jest bardzo źle. Od 1983 roku Pan Pratchett wydaje średnio dwie książki rocznie. To mnóstwo tomów do nadrobienia. Ale dam radę, i Bob jest Waszym wujem.

Ocena: 4,5/5 (za okładkę)
tytuł oryginału: Guards! Guards!
tłumaczenie: Piotr W. Cholewa
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
liczba stron: 301
oprawa: miękka
cena z okładki: 29,90 PLN
jak do mnie trafiła: zakupiona w Emiku
_________________________________________
dedykuję Enedtil i jej Paznokciom ;)

Mechanizm serca – Mathias Malzieu

 „W najzimniejszy dzień w dziejach świata, 17 kwietnia 1874, w Edynburgu rodzi się Jack. Chłopiec ma zamarznięte serce. By przeżył, ekscentryczna doktor Madeleine wszczepia mu mechanizm zegara z kukułką. Jackowi nie wolno się tylko zakochać, bo wówczas jego serce pęknie na zawsze.”


Kiedyś usłyszałam opinię, że w dziejach literatury i kinematografii wszystko już zostało powiedziane. Niby to się zgadza, klasyczne baśnie klasycznymi baśniami zostaną i coś, co powstało współcześnie nie może do tego miana pretendować. A Tim Burton „Edwardem Nożycorękim” zaznaczył swoje wyjątkowe miejsce w historii kina. Mathias Malazieu, francuski muzyk rockowy, „zmiksował” klasyczną baśń z burtonowską rzeczywistością i otrzymał „Mechanizm serca” – coś starego, a jednocześnie nowego.



Narratorem powieści jest Mały Jack, syn młodziutkiej dziewczyny, urodzony na edynburskim Arthur’s Seat. Doktor Madeleine, nieco ekscentryczna lekarka z misją, wszczepia maleńkiemu chłopczykowi drewniany zegar z kukułką, który stymuluje pracę jego serca. Jack doskonale pamięta i opisuje trudy porodu oraz swoje rozciągnięte podczas operacji  żebra – a czytelnikowi przechodzą ciarki po plecach.

Przytułek Doktor Madeleine stanowi również szpital położniczy dla okolicznych kobiet lekkich obyczajów oraz agencję adopcyjną. Przez kilka lat chłopiec jest pokazywany potencjalnym rodzicom, jednak mechanizm jego serca skutecznie ich odstrasza.
W dniu swoich dziesiątych urodzin mały Jack udaje się, po raz pierwszy w życiu, z Doktor Madeleine do miasta, gdzie dostrzega małą śpiewaczkę o słabym wzroku i z miejsca się w niej zakochuje. Nie jest to jednak platoniczne zauroczenie dziecka, a pełne erotyzmu uczucie godne dorosłego mężczyzny. Dziesięciolatek nie może spać, bez przerwy myśląc o małej dziewczynce, o krągłościach jej ciała… Ogarnięty pragnieniem Jack szuka swojej ukochanej, nawet przekonuje swoją opiekunkę, aby zapisała go do szkoły, do której rzekomo chodzi Miss Acacia, lecz niestety, zamiast wyśnionej małej śpiewaczki odnajduje tam tylko drwiny ze swej odmienności i prześladowanie ze strony dzieci.

Piętnastoletni Jack opuszcza w pośpiechu Szkocję i rusza do Andaluzji, wiedziony głosem swego drewnianego serca. Czy jego historia może znaleźć szczęśliwy finał?

Każda karta tej książki jest przesiąknięta „różową magią z czerwonymi iskierkami”, pierwszoosobowa narracja w czasie teraźniejszym tylko podsyca emocje, które odczuwamy wraz z Jackiem. A jednak będę się czepiać: autorowi przytrafiło się parę rażących anachronizmów: plastik i maszyna do popcornu nie były znane pod koniec XIX wieku, tym bardziej Charles Bronson, nie jestem też do końca przekonana, czy ramy czasowe powieści pozwalają na umieszczenie Kuby Rozpruwacza i Meliesa w tak małym odstępie czasu… Czytając zaś opisy marzeń Jacka o małej śpiewaczce oraz późniejszych wydarzeń, czasem trudno pamiętać, że chłopiec ma zaledwie 10, potem niecałe 15 lat… ale wiecie co? To naprawdę drobiazgi. „Mechanizm serca” stanowi też doskonały pretekst do przemyśleń: czy rzeczywiście bycie innym oznacza, że jest się gorszym? Czy nie odkrywanie wszystkich kart „na dzień dobry” oznacza, że jest się oszustem? Czy jeśli prawda jest zbyt niezwykła, automatycznie czyni to z niej kłamstwo? To właśnie, w połączeniu z magią, stanowi jego siłę.

Gorąco polecam „Mechanizm serca” każdemu, kto z zapartym tchem oglądał Edwarda Nożycorękiego – ta baśń dla dorosłych zdecydowanie przypadnie tej osobie do gustu. Pozostałym polecam jako dowód, że mimo, iż wszystko zostało już powiedziane, to nie znaczy, że nie można użyć innych słów i stworzyć równie fascynującej historii.

Ocena: 4/5
tytuł oryginału: La Mecanique du Coeur
tłumaczenie: Magdalena Krzyżosiak
Wydawnictwo: Świat Książki

liczba stron: 165
oprawa: twarda
cena z okładki: 24,90 PLN
jak do mnie trafiła: prezent gwiazdkowy. Można kupić taniej z kartą Świat Książki lub Selkar.pl, cena: 22,50 PLN

Małe zbrodnie małżeńskie – Eric-Emmanuel Schmitt

Eric-Emmanuel Schmitt – pochądzący z Francji dramaturg, eseista i powieściopisarz. Ukończył studia filozoficzne.  Wychowany w rodzinie ateistów, z przekonania gnostyk – pewna noc okazała się dla niego punktem zwrotnym w życiu duchowym, co podkreśla w każdym dłuższym wywiadzie. W Polsce znany z takich powieści jak ”Oscar i Pani Róża” czy „Marzycielka z Ostendy”.
„Zbrodnia to niesłychana, pani zabija pana”. Przynajmniej tak pomyślałam patrząc na okładkę oraz po przeczytaniu na odwrocie cytatu: „Kiedy widzicie kobietę i mężczyznę w urzędzie stanu cywilnego, zastanówcie się, które z nich stanie się mordercą”. Szalenie intrygujące, nie sądzicie? Przynajmniej ja odniosłam takie wrażenie, w związku z czym postanowiłam powiedzieć „Salut” twórczości Schmitta.

Ta przepięknie wydana książeczka to napisane w formie dramatu studium małżeństwa z 15-letnim stażem. Gilles, dotknięty po wypadku amnezją, wraca wraz z żoną do mieszkania, które wydaje mu się obce.  Lisa podejmuje próby przywrócenia mężowi pamięci i odzyskania ich dawnego życia. Takie przynajmniej jest założenie, jednak bolesne widmo małych zbrodni małżeńskich czai się gdzieś w ciemnych rogach salonu. Podczas czytania powietrze wokół aż iskrzy, a napięcie potęgują dodatkowo ilustracje Sylwii Kowalczyk – pasujące jak ulał, a jednak nie zdradzające fabuły.

„Małe zbrodnie małżeńskie” czytałam z zapartym tchem. „Małe zbrodnie małżeńskie” to króciutkie, acz nieustannie „dokręcające śrubę” dzieło. „Małe zbrodnie małżeńskie” to doskonale podparty psychologicznie, pełen nienachalnej metafizyki i życiowej mądrości dialog dwojga ludzi, którzy pobrali się z  miłości. To próba znalezienia odpowiedzi na dręczące ludzkość pytanie o naturę miłości, które jednak nie narzuca żadnego światopoglądu, a może pomóc znaleźć pewien punkt odniesienia, perspektywę. W końcu to opowiadanie z wręcz kryminalną intrygą, napisane z niebanalnym poczuciem humoru i smakiem.

Czy pani zabiła pana, czy może to jednak pan wygrał w ostatecznej walce? Warto sprawdzić na własne oczy.

ocena: 4/5
tytuł oryginału: Peits crimes conjugaux
tłumaczenie: Beata Grzegorzewska
ilustrowała: Sylwia Kowalczyk
Wydawnictwo Znak, 2008
liczba stron: 107
oprawa: twarda
cena z okładki: 29 PLN
jak do mnie trafiła: zakupiona w Selkar.pl, cena: 23,50 PLN
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...