czwartek, 30 czerwca 2011

Serdecznie gratuluję...


która miała szczęście zamieścić komentarz o szczęśliwym numerze 500 :)


i tym samym wygrała obiecaną książkę-niespodziankę
czyli nowiutki egzemplarz


ufundowany przez:


Dziękuję Wam wszystkim serdecznie za aktywne uczestnictwo w życiu mojego bloga i zapraszam do czytania i komentowania :)

Isadoro, Ciebie proszę o przesłanie adresu korespondencyjnego. Myślę, że książka przypadnie Ci do gustu o niebo bardziej, niż szczerbatemu suchary ;)

Pozdrawiam i do przeczytania :)

środa, 29 czerwca 2011

Eifelheim - Michael Flynn

Jak to czasem bywa, do sięgnięcia po Eifelheim zachęciła mnie okładka. Nawet nie musiałam czytać opisu, żeby wiedzieć, iż mamy tu do czynienia z kosmitami w średniowiecznej Europie - tak intrygującego wydarzenia nie mogłam przeoczyć.

Schwarzwald, jesień średniowiecza. W Europie zbiera żniwo Czarna Śmierć, za co Inkwizycja karze Żydów i heretyków. Pojawiają się już przebłyski oświeconego postrzegania świata, jednak zdają się one być nadal sporadycznymi przypadkami. Ksiądz Dietrich z wioski Oberhochwald usiłuje w logiczny sposób wytłumaczyć dziwną burzę wykazując przy tym zadziwiającą, jak na te czasy, otwartość umysłu i przenikliwość, które będą nam towarzyszyć i mile zaskakiwać aż do ostatniej strony.

Dietrich wraz z dowódcą dworskiego garnizonu, Maksem, udaje się do lasu, gdzie spotykają ludzi bez ziemi. Tylko... to w ogóle nie są ludzie.
Patykowaci, mizerni, zdeformowani. Ciała ozdobione podartymi kawałkami tkaniny. Szara skóra nasycona bladą zielenią. Długie, bezwłose tułowia zwieńczone pozbawionymi pozbawionymi wyrazu twarzami bez nosa i uszu, zdominowanymi przez wielkie, złote kuliste oczy, o wielu powierzchniach jak diament, oczy, które nie spoglądały w żadnym kierunku, ale widziały wszystko. Na czołach powiewały im jak letnia pszenica czułki.
Krenkowie przybyli z daleka, z tak daleka, że sami nie są pewni, czy ich rodzinną gwiazdę widać z miejsca tak odmiennego od ich domu, że nawet tutejsze pożywienie ich nie syci, a w którym uległ awarii ich statek badawczy. Czy uda się naprawić wóz pielgrzymów? Czy Dietricha czeka sąd biskupi za ochrzczenie diabłów o wyglądzie pasikonika? Czy bratu Joachimowi uda się nawrócić demony zanim odejdą lub umrą? A może wcześniej do wioski przyjdzie zaraza?

Siedem stuleci później amerykański kliolog, Tom Schwoerin, próbuje wyjaśnić dlaczego, mimo bardzo atrakcyjnego położenia w Schwarzwaldzie, nie zasiedlono ponownie wsi Eifelheim.
Życiowa partnerka Toma, Sharon Nagy, prowadzi badania nad prędkością światła i czasoprzestrzenią. W związku tych dwojga nie dzieje się najlepiej, a badania jeszcze bardziej ich oddalają od siebie.

Z jednej strony pozornie banalna fabuła, z drugiej historia o siłe przyciągania równej czarnej dziurze. Nie mogłam się oderwać! Co w niej takiego niezwykłego? Przede wszystkim postać księdza Dietricha - człowieka, który wykraczał poza swoje czasy. Człowieka, który potrafił pogodzić wiarę i naukę. Człowieka, który skrywał mroczną tajemnicę. Niesamowicie było patrzeć jak Dietrich balansuje na pograniczu herezji. W jaki sposób rozmawia z osobami, które są zdolne przygotować dla niego stos. W jaki sposób przy użyciu serca i rozumu stawia czoła czemuś, co nie mieści się w światopoglądzie średniowiecznych Europejczyków. Jak bardzo stara się zrozumieć sytuację Krenków przy użyciu ograniczonego zasobu słownictwa ówczesnych ludzi. Jak wielkie jest zaskoczenie osób, które siedem wieków później ze szczątkowych informacji odtwarzają postać tego niezwykłego duchownego.

Ciekawie rozwiązana budowa powieści to kolejna zaleta - w odległym średniowieczu trwa walka z czasem, zabobonami i możliwościami technicznymi, historyk Tom i jego asystentka Judy prowadzą żmudne badania starych manuskryptów w poszukiwaniu odpowiedzi, kosmolog Sharon, jak wielu naukowców, balansuje na granicy herezji, a wszystko to spina klamra narracji Antona, historyka i przyjaciela Toma Shwoerina.

Styl autora oraz dobre tłumaczenie również zasługują na pochwałę. Flynn pisze bardzo równo, akcja przyspiesza i zwalnia bez ostrych przeskoków, poszczególne sekwencje przerywane są w najciekawszym momencie i następuje przeniesienie w przyszłość bądź przeszłość, a jednak elementy uzupełniają się i pomagają ułożyć logiczną całość.

Porozmawiajmy o minusach. Nie ma ich wiele, ale jednak są - po pierwsze objaśnienia podstaw fizyki w wykonaniu Sharon mimo, iż są istotne dla fabuły, to jednak można się pokusić o nazwanie ich dłużyznami. Po drugie - Tom jest poliglotą i często wtrąca sentencje w kilku językach, niestety brak przepisów w większości przypadków odsyłał mnie do Internetu. Drobny dyskomfort odczuwałam ze strony wydania - nie lubię niszczyć książek, więc tę mogłam otworzyć jedynie na jakieś 45-60 stopni w obawie, że złamię grzbiet.

W 2007 roku Eifelheim nie zostało uhonorowane nagrodą Hugo, chciałabym przeczytać dzieło pana Vinge, które ją wówczas dostało. Musi być naprawdę świetne.

Myślę, że, nawet jeśli ktoś rzadko czyta science-fiction, może pokusić się o sięgnięcie po Eifelheim - jeśli przymkniecie oczy na Krenków, staniecie się świadkami dialogu świata nauki ze światem wiary, światła z gwiazd z mrokami średniowiecza. Gra warta świeczki.

Ocena: 4,5/5
tytuł oryginału: Eifelheim
tłumaczenie: Tomasz Walenciak
Wydawnictwo: Solaris
liczba stron: 608
oprawa: miękka
cena z okładki: 52,40 PLN

poniedziałek, 27 czerwca 2011

W północ się odzieję - Terry Pratchett

Powtórzę po raz kolejny i na pewno nie ostatni, że do twórczości Sir Terry'ego Pratchett'a podchodzę z zapałem neofity i niesłabnącym zachwytem, więc nie jest dziwne, że W północ się odzieję trafiła na moją półkę.

"Skąd ten niesłabnący zachwyt?" zapytacie. Otóż, wiele jest w twórczości Pratchetta rzeczy nad którymi można się zachwycać.

Chociażby sposób konstruowania postaci. Powiedzenie, że główna bohaterka jest wyrazista, to jak stwierdzenie, że słońce świeci. Niby to prawda, ale słońce poza tym swoim świeceniem  robi przecież dużo więcej. A jakby tak pod uwagę wziąć jeszcze gwiazdy, to się nagle okaże, że całe niebo się jarzy, migoce, promieniuje, wspomaga fotosyntezę, stymuluje wydzielanie witaminy D i co tam jeszcze komu przychodzi do głowy. Tak i w Świecie Dysku przechadzają się zróżnicowane, żywe postacie, jeden jest dobry, drugi zły, trzeci wysoki chudy niski gruby, a czwarty... lepiej nie wiedzieć o nim zbyt wiele. O, na ten przykład w Kredzie, gdzie mieszka wielka ciut wiedźma, Tiffany Obolała, oraz: Nac Mac Feeglowie ze swoją keldą i Wielkim Gościem, Roland, Preston, Amber Petty i jej lubiący zaglądać do kieliszka krewki ojciec, a Kreda to przecież nic, w porównaniu z Ankh-Morpork. Skupmy się jednak na Kredzie.

Tuż po jarmarku "na który chodzi się z nadzieją zdobycia całusa, a jeśli ktoś naprawdę ma szczęście, to również obietnicy następnego"* (w skrócie zwanym "szorowaniem"), Tiffany, która bardzo, ale to bardzo potrzebuje snu, zostaje wezwana do domu państwa Petty, gdzie, rękami swojego zamroczonego alkoholem ojca, została skatowana do nieprzytomności trzynastoletnia Amber. We wsi rozbrzmiewa już kocia muzyka i tylko od miejscowej czarownicy zależy, jaki zbierze owoc. W takim wypadku trzeba się wykazać nie lada charakterem: odebrać ból dziewczynie widząc martwe dzieciątko, którego ta już nie przytuli do serca, i jednocześnie zdecydować o dalszych losach pana Petty'ego.
(...) kiedy dochodzi już do tego, że trzeba podjąć decyzję o życiu lub śmierci, decyzję podejmuje sama, gdyż jest czarownicą, a bywa, że nie jest to wybór między dobrem a złem, ale między złem a złem. Nie ma właściwych wyborów, są tylko... wybory.*
Jednak nie tylko przed takimi wyborami staje Tiffany każdego dnia. Czasem jej zadanie polega na pomocy umierającemu w przejściu na ten drugi świat. Tak właśnie dzieje się ze starym baronem, jednak nie każdy potrafi to zrozumieć. Innym razem wraz z Feeglami pomoże w sprzątaniu, a która gospodyni lubi, jak jej bałaganiarstwo wytknąć? Cóż, "trucizna trafia tam, gdzie trucizna jest przyjmowana"*, a jeden z bohaterskich czynów Tiffany z przeszłości obudził kogoś, kto najbardziej na świecie nienawidzi czarownic i zrobi wszystko, by zasiać tę nienawiść, gdzie tylko się da i skierować jej pełną moc na wielką ciut wiedźmę tych wzgórz.

Tiffany Obolała i inne czarownice są prześladowane gdziekolwiek się pojawią. Jaką decyzję i jakie ryzyko podejmie Tiffany, żeby zażegnać niebezpieczeństwo i odesłać prześladowcę tam, skąd przybył? I czy wielka ciut wiedźma kiedyś się wyśpi?

To chyba najmroczniejsza książka ze Świata Dysku, jaką miałam przyjemność czytać. Dużo tu zmagania ze śmiercią (a Śmierci jak na lekarstwo), tym razem na widelcu mamy przemoc domową, polowania na czarownice i lincze - nie za prosty owoc do zgryzienia, ale jednak warto. Zaraz za cierpką nutką kryje się słodycz pratchettowskiego humoru.

Na jednym z blogów widziałam stwierdzenie, że Pratchett napisał dark fantasy. Nie zgodzę się, nadal porusza się w swoim ulubionym gatunku, jakim jest comic fantasy, dodaje jednak sceny rodem z horroru. Oraz podróże w czasie. Oraz love story.
W dark fantasy nie ma miejsca na boffo i Feeglów, ale w comic fantasy znajdzie się miejsce na horror.

Jeśli zaczniemy każdą książkę tego autora rozkładać na czynniki pierwsze, szybko się okaże, że jest on nowym Kingiem, niektórzy doszukają się czystego science-fiction pozwalającego go ochrzcić ciotecznym wujkiem tego gatunku, innym spodoba się romantyczna nutka... Nie zapominajmy również o tym, że można by go okrzyknąć mistrzem kryminału zdolnym zdetronizować Agathę Christie. I to kolejna rzecz, dla której stałam się pratchettowską neofitką - ten autor jest tak oryginalny, że niemal braknie pomysłów, do kogo jeszcze go porównać.

Nie dajmy się zwariować i pozwólmy Pratchettowi bawić się (i nas) tak, jak to robił do tej pory. I nie zwlekajmy z tym, w końcu "Jak se tak bedziemy cekać, az juz prawie walniemy o ziemie i dopiero wtedy wyskocymy, to istowo wyjdziemy na guptaków."*

Ocena: 4,5/5
tytuł oryginału: I shall wear Midnight
tłumaczenie: Piotr W. Cholewa
Wydawnictwo: Prószyński i s-ka
liczba stron: 296
oprawa: miękka
cena z okładki: 29,90 PLN
*cytaty z książki 

niedziela, 26 czerwca 2011

Wschodzący księżyc - Keri Arthur

Romans paranormalny kojarzy mi się nieodmiennie ze schematycznym do bólu czytadłem dla nastolatek, nie wnoszącym nic do życia, zapadającym w pamięć bo a) o takiej miłości się marzy mając lat naście, b) w dorosłym życiu odkłada się na półkę z adnotacją "nigdy więcej". Już dawno porzuciłam nadzieję, że trafię na wartościową książkę z tego gatunku, ale śmiem jeszcze liczyć na choć drobne odstępstwo od schematu "lekcja biologii - wchodzi on - taki piękny - a ja przeciętna - on wegetarianin - i ja też chcę być jaroszem - i kocha mnie - choć nie wiem dlaczego - a ja jego - gdyż piękny taki jest - i żyli długo i ckliwie".

Już miałam stracić nadzieję i zakrzyknąć "dziś prawdziwych wampirów już nie ma, po wilkołakach pozostał spalonego futra swąd..." kiedy trafiłam na powieść Pani Arthur Wschodzący księżyc otwierającą cykl Zew Nocy.

Po pierwsze: Riley Janson nie jest nastolatką. Jest 29 letnim, rudowłosym, pewnym siebie (hura! nareszcie nie czarnowłosa, chora na anemię, zakompleksiona nudziara) mieszańcem wilkołaka z wampirem. On... no cóż, zależy którego "jego" mamy na myśli. Bo jest ich kilku. Na nasze ludzkie standardy Riley to zwykła dziewczyna lekkich obyczajów - ma dwóch stałych partnerów wśród wilkołaków, właśnie poznała zabójczo przystojnego wampira, ale nie widzi nic zdrożnego w przypadkowym seksie z nieznajomymi. 

Po drugie: no właśnie. Seks. Oj, dużo tu tego, gdyż akcja książki dzieje się tuż przed pełnią księżyca, kiedy wilkołaki są wiecznie spragnione miłości fizycznej (albo powtórzę wprost za autorką - pieprzenia), a Arthur nie szczędzi nam szczegółów schadzek Riley z kolejnymi partnerami. Zdecydowanie książka nie jest dla nastolatek, nie chcemy wypaczonego spojrzenia na pewne sprawy.

Po trzecie: ale nie o seks tu chodzi. Rzecz dzieje się w przyszłości. Riley pracuje jako łącznik (często też pada pejoratywne określenie sekretarka) w Departamencie ds. Innych Ras w Melbourne. Pewnego dnia instynktem właściwym bliźniakom, wyczuwa, że jej brat, pracujący jako strażnik w tej samej instytucji, ma poważne problemy. Po nitce do kłębka, jak mówią - prowadząc śledztwo nasza wilczyca wraz z zabójczo przystojnym wampirem-milionerem, Quinnem O'Connorem, trafia na ślad szeroko zakreślonego nielegalnego klonowania i eksperymentów na DNA innych ras. Dochodzenie stanowi pierwszy krok na drodze do stania się strażnikiem, jak jej gejowski brat, przed czym Riley broni się rękami, nogami i zębami.

Nie mogłam się powstrzymać od aluzji w stosunku do pewnej ogólnie znanej sagi, ponieważ sama Arthur jest jeszcze mniej subtelna:
Kiwnął głową, powoli krążąc spojrzeniem po moim ciele. Sprawiał, że czułam, jakbym tonęła w świetle słonecznym, co było osobliwym wrażeniem, biorąc pod uwagę fakt, że był stworzeniem nocy. Ale to ciepło spojrzenia potwierdzało tylko, że wampiry nie były zimnymi bryłami lodu, za jakie uważali ich ludzie. Temperatura ich ciał spadała tylko wtedy, gdy miały zbyt mało pożywienia.
To by było na tyle, jeśli chodzi o wegetarianizm, n'est-ce pas? Swoją drogą przytoczony fragment podsumowuje również styl i język powieści - niezbyt wymagające, idealne na jeden deszczowy dzień.

Nie będę Wam wmawiać, że jest to ambitna lektura. Nie wydaje mi się, żeby cokolwiek, co ma przypiętą etykietkę "paranormal" mogło być choć trochę ambitne. Jednak Keri Arthur na pewno wyznacza nowy pułap dla tego niewymagającego wiele gatunku - fabuła wykracza poza standardowe ramy, pomysł na intrygę nie ogranicza się do obrony niewinnej dziewicy przed atakami złych przedstawicieli gatunku ukochanego i nie wydaje mi się, żeby ktoś wpadł na pisanie tej sagi z punktu widzenia każdego bohatera. Dla mnie to w zupełności wystarczy, żeby uznać tę pozycję za całkiem niezłą, choć nie do końca godną polecenia.

Nie odradzam.

Ocena: 3/5
tytuł oryginału: Full Moon Rising
tłumaczenie: Kinga Składanowska
Wydawnictwo: Instytut Wydawniczy Erica
liczba stron: 439
oprawa: miękka
cena z okładki: 34,90 PLN

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Przywoływacz Dusz - Gail Z. Martin

Parę razy zdarzyło mi się wspomnieć, że kiedy nie czytam, gram w gry komputerowe (MMORPG). Dlaczego o tym piszę we wstępie do recenzji? Ponieważ dzięki powieści pani Martin przeniosłam się do świata nieco kojarzącego mi się ze scenariuszem gry.

W Święto Zmarłych, popularnie zwane Nawiedzinami, świat umarłych miesza się ze światem żywych, a duchy stają się materialne i uczestniczą w uroczystościach odbywających się w królestwie Margolanu. Dla księcia Martrisa Drayke'a obcowanie z duchami nie jest jednak niczym niezwykłym, gdyż widzi je codziennie. Tej jednak nocy zamkowych duchów jest jakby mniej, niektóre znikają jeszcze w trakcie rozmowy, inne w ogóle się nie pojawiły. W tę właśnie noc gnany chorymi ambicjami książę Jared, starszy brat Trisa, z pomocą swego nadwornego maga, Foora Arontali, dokonuje rzezi rodziny królewskiej, czego świadkami są młody książę i jego dwaj przyjaciele - kapitan królewskiej gwardii Soterius oraz mistrz bardów Carroway. Również tej nocy Tris odkrywa swoją magiczną moc zatrzymując ducha swojej siostry Kait, oraz po raz pierwszy spotyka boginię, Panią.

Przyjaciele uciekają wraz z królewskim gwardzistą, Harrtruckiem z zamiarem udania się do wuja Martrisa, władcy Dhasson. Młody książę obiecał sobie i duchowi siostry, że powróci, by pomścić śmierć rodziny oraz obalić okrutnego brata. Po drodze Tris odkrywa, że jest dziedzicem magii swej babki Bava K'aa, która była potężnym Przywoływaczem Dusz.

Drużyna, składająca się początkowo z maga, dwóch rycerzy, i nożownika, zostaje zasilona przez zręcznego szermierza, potem dołącza się do nich uzdrowicielka. Tris co pewien czas uwalnia dusze, za co czeka go nagroda. Oczywiście nie zawsze wszystko idzie gładko, drużyna wpada w liczne zasadzki, również magiczne, stacza wiele potyczek, odnajduje wskazówki kierujące dalszą wędrówką, zdobywa nowe wyposażenie i umiejętności... zupełnie jak w grach. A jednak w każdej grze powinna być mapa! Dotkliwie odczuwałam jej brak, szczególnie, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że Martin wykreowała świat od podstaw.

Fabuła jest nieco przewidywalna, a jednak prowadzona umiejętnie, potrafi zaciekawić czytelnika, ba, przykuć na wiele godzin potrzebnych na przeczytanie powieści. Dużo dialogów ożywia bieg zdarzeń i przyspiesza akcję.

Zdarzało mi się kilkakrotnie uśmiechnąć do siebie, ponieważ, gdybym nie znała płci autora, po kilku elementach odgadłabym ją bezbłędnie - Martin z większą, niż mężczyźni dbałością, opisuje detale strojów i zwraca uwagę na drobne gesty i odczucia postaci, co oczywiście jest plusem. Czasem przyjemnie jest spojrzeć na ekwipunek rycerza z nieco innej perspektywy.

Wyjątkowym smaczkiem, w dobie mdłych wegetarian, są u Martin Vayash Moru, którzy, bynajmniej, nie pożywiają się na leśnych drapieżnikach. 

Podsumowując: nieco szablonowe, nieco przewidywalne, ale bardzo wciągające i ożywcze fantasy, które z przyjemnością się czyta. Okładka również ma w sobie to magnetyzujące "coś", czego szukamy w tym gatunku, nie sądzicie?

Ocena: 4/5
tytuł oryginału: The Summoner
tłumaczenie: Marta Koniarek
Wydawnictwo: Dwójka bez Sternika
liczba stron: 571
oprawa: miękka
cena z okładki: 39,00 PLN

sobota, 18 czerwca 2011

Nowi rekruci - czyli stosik wakacyjny part 2 :)

Mój mąż nazywa moją biblioteczkę "armią", kiedy podchodzę do regału po wybór nowej lektury mówi, że dokonuję przeglądu rekrutów. Kilku nowych szeregowców pojawiło się na moich półkach, więc zapraszam na przegląd sił pokojowych Magdy:


 Baaoość! Na ramię broń! Prezentuj broń! Na prawo patrz!

Od góry:
Szkoła ognia z serii Starfist. Ten rekrut służy pod moim mężem, który jest z tej służby zadowolony. Myślę, że przysposobię szeregowca Starfist ;) Fantastyka militarna to dla mnie prawie nieznane rejony, ale jestem otwarta na nowości :)

Pablo zachęcił mnie swoją recenzją Przywoływacza Dusz, więc nie mogło tej pozycji zabraknąć na mojej półce - recenzja jutro lub pojutrze

A skoro spotkanie z Przywoływaczem było owocne, to niedługo pojawi się też recenzja Krwawego Króla, kolejnej części Kronik Czarnoksiężnika

Eifelheim - urzekła mnie okładka, poza tym lubię historie o przybyszach z innych planet, średniowiecze dodaje smaczku. Jak widzicie jestem w połowie, więc recenzja przed końcem następnego tygodnia. Na chwilę obecną mogę zarzucić tej pozycji tylko to, że książki nie można otworzyć bardziej, niż na jakieś 60 stopni, co jest trochę niewygodne.

Futurospekcja ojjj, bo ja lubię wszelkie temporalne zawirowania :)

Dziesięć tysięcy uciech cesarza - czyli Kamasutra po chińsku. Niegrzeczna książka dla grzecznej dziewczynki :P

Urodzony, by przetrwać - lubię tego gościa. Pełno tu zdjęć, porad, schematów pokazujących różnego rodzaju węzły... gdybym się kiedyś miała zagubić w głuszy, to chciałabym mieć tę książkę przy sobie!
Obie książki wygrałam na LubimyCzytać za recenzję Adamantowego Pałacu

Spocznij! W tył zwrot! Do koszar marsz!
Skoro rekruci już są na swoich pryczach, podsumuję, że czerwiec i lipiec zapowiadają się bardzo ciekawie :)

Pozdrawiam i do przeczytania :)

wtorek, 14 czerwca 2011

Dziedzictwo mroku - Bree Despain

Kiedy byłam nastolatką, na rynku czytelniczym popularne były harlequiny i klasyka fantasy. W pewnym momencie ktoś wpadł na pomysł, aby tanie romansidła i parę legend wrzucić do blendera i tak oto powstał nowy nurt zwany paranormal romance. I, o ile czekolada z chilli tworzą naprawdę niezłą kompozycję, o tyle wyrób czekoladopodobny z papryką - niekoniecznie.

Sięgając po Dziedzictwo mroku miałam nadzieję, że biorę do ręki coś, co wyłamuje się z szablonu gatunku, co stworzy nową jakość. W końcu zapowiadało się naprawdę mrocznie:
Grace Divine, córka miejscowego pastora, zawsze wiedziała, że tej nocy, kiedy znikł Daniel Kalbi, wydarzyło się coś strasznego. Tamtej nocy przed domem znalazła swojego brata Jude’a nieprzytomnego i skąpanego we krwi. To, co się wówczas stało, miało pozostać straszliwą tajemnicą.
(...)
Im bardziej Grace zbliża się do Daniela, tym większe grozi jej niebezpieczeństwo, ponieważ gniew Jude‘a prowadzi go do sojuszu ze starożytnym złem, które Daniel wyzwolił owej straszliwej nocy. Grace musi poznać prawdę o mrocznym sekrecie chłopaka… oraz odkryć lekarstwo, aby ocalić tych, których kocha. Może to jednak wymagać od niej ostatecznej ofiary – z własnej duszy.
Grace Divine - Łaska Boska - to nastoletnia bohaterka naszej powieści. Na lekcji rysunku spotyka dawnego przyjaciela z dzieciństwa i swoją pierwszą miłość, Daniela Kalbi. Jej brat, Jude Divine, wymaga na niej obietnicę, że dziewczyna nie będzie się z przyjacielem widywać, jednak fascynacja, oraz chęć pomocy płynąca z jej imienia, są silniejsze od obietnic. Daniel skrywa mroczną tajemnicę. Czy dziewczyna zdoła odnaleźć lekarstwo na lykanotropię? A może nie oprze się pokusie, by zrobić z Daniela superbohatera na miarę Batmana?

Becca Fitzpatrick, autorka innego poczytnego paranormal romance, napisała o Dziedzictwie:
Ta mrocznie komiczna i zaskakująca powieść wznosi się na wyżyny gatunku.
Komiczna - jak najbardziej. Grace, która opisuje strój jednej z postaci uczestniczących w imprezie: "coś, na co chyba mówią gorset", kiedy idzie na bal paręset stron dalej, opisuje swoją sukienkę tak:
Obcisły, profilowany gorset sprawiał, że nawet wyglądałam, jakbym miała piersi (...)
Być może Pani Despain miała na celu stworzenie czegoś oryginalnego, miejscami jej się nawet udało. Do wyżyn gatunku, nawet tak mało ambitnego i wymagającego, trochę jednak brakuje.

Co do plusów: książkę czyta się szybko, nawet ekspresowo, co jest wynikiem mało wymagającego języka, prostej fabuły, oraz charakteru naszej narratorki. Łaska Boska nie zagłębia się w meandry umysłów pozostałych postaci i trochę mało emocjonalnie podchodzi również do siebie. Kilka humorystycznych akcentów (mam ogromną nadzieję, że były one zamierzone) również przydaje nieco oryginalności dziełu Despain. Samo zakończenie tego tomu jest plusem dla autorki.

Reasumując - lekkie, nic nie wnoszące do życia czytadło, dobre na dwa upalne wieczory.

Ocena: 2/5
tytuł oryginału: The Dark Divine
tłumaczenie: Agnieszka Fulińska
Wydawnictwo: Galeria Książki
liczba stron: 432
oprawa: miękka ze skrzydełkami
cena z okładki: 39,90 PLN

sobota, 11 czerwca 2011

Opowieści z Wilżyńskiej Doliny - Anna Brzezińska

Wioskowa wiedźma, Babunia Jagódka - córka swego ojca, czarnobrewa i gładkolica (oczywiście pod wpływem zaklęcia "młoda-i-piękna"), o miodowych oczach buzujących magią jest charakterną białką obdarzoną sarkastycznym poczuciem humoru i bystrym umysłem. Nie chcielibyście jej rozzłościć.

Na co dzień mieszka w chatce gdzieś głęboko w lasach Wilżyńskiej Doliny wraz z Kotem Wiedźmy, kozłem, magiczną studnią i nietopyrkami, gdzie upija się do nieprzytomności jałowcówką i, dla pewności, popija herbatkę "zrób-to-bez-obaw". Choć czuje się coraz bardziej stara i zmęczona, często można ją spotkać opodal wioski, hasającą nago z utopcami lub innymi osobnikami płci męskiej, czasem zaszywa się z nowym przyjacielem w chatce. Lepiej jej w tych drobnych przyjemnościach nie przeszkadzać, a i podglądać odradzam, gdyż wiedźma z Wilżyńskiej Doliny w gniewie szybka, nieprzewidywalna i nieubłagana.

Dobrze żyje z władyką, jak i, o dziwo, z plebanem. Wszyscy razem dbają, by w Wilżyńskiej Dolinie dobrze się działo i bezpiecznie żyło. Niechże się tylko jacyś grasanci, lub inni mnisi w okolicach sioła pojawią, a Babunia od razu bierze się do dzieła. Damskim bokserom też nie przepuści. Swatką być nie lubi, ale dla świętego spokoju swojego i swojego obejścia, i tego zajęcia się podejmie.

Pamiętaj tylko o jednym: ostrożnie wypowiadaj życzenia, bo mogą się spełnić...

Przy lekturze Opowieści z Wilżyńskiej Doliny uśmiałam się setnie, w zachwyt nad okolicznościami przyrody wpadłam, a i łezka w oku mi się zakręciła. Dziś już mamunów, strzyg i nocnic nie uświadczysz, dekoktu nikt Ci nie uwarzy, ani szklaplerzyka z ziołami nie da,  zwierzołaki... do kościoła chodzą, a dawni bogowie w Ameryce siedzą.

Opowieści to zbiór powiązanych ze sobą opowiadań, napisanych przez osobę zakochaną w starosłowiańskich wierzeniach, górach oraz średniowiecznym stylu życia, co aż promieniuje z książki. Przednia lektura, pełna humoru, skrzącej się złotej magii, ognistych charakterów, a także... nostalgii.

Nie będę się dłużej rozwodzić: POLECAM!

Ocena: 5/5
Wydawnictwo:  Runa
liczba stron: 373
oprawa: miękka
cena z okładki: 35,90 PLN
jak do mnie trafiła: SELKAR
cena: 29,50 PLN

czwartek, 9 czerwca 2011

Lewa Ręka Ciemności - Ursula K. LeGuin

To moje kolejne spotkanie z niekoronowaną królową powieści fantasy i science-fiction, Ursulą K. LeGuin. Ziemiomorze urzekło mnie magicznym stylem pisania, stylem w którym to nie litery na kartce papieru tworzą opowieść, tylko to, jak te litery są przetwarzane przez nasze umysły bezpośrednio na obrazy. Czy i tym razem udało się LeGuin zaczarować mnie bez użycia słów?

Na planetę Gethen, ze względu na swoje warunki klimatyczne zwaną też Zimą, przybywa wysłannik wspólnoty planet, Ekumeny, Genly Ai. Jego zadaniem jest "przygotowanie gruntu" i zawarcie umowy na wymianę inforamacji z Getheńczykami. Nie jest to łatwa misja, ponieważ różnice kulturowe są ogromne, a ich podstawowa przyczyna leży w seksualności mieszkańców Zimy. Getheńczy zdają się być unikatowymi przedstawicielami gatunku ludzkiego, przez większą część roku będąc idealnymi hermafrodytami, raz w miesiącu przechodząc kemmer, coś w rodzaju rui, gdzie jeden z kemmeringów przyjmuje cechy płciowe żeńskie, drugi - męskie. Każdy z nich może stać się zarówno mężczyzną, jak i kobietą i potencjalnie każdy może urodzić dziecko. Getheńczykami nie kierują hormony i popęd płciowy, co czyni ich, w oczach Ai nieco zniewieściałymi.

Ai nie udaje się przekonać króla Karhidu do zawarcia sojuszu z Ekumeną, postanawia więc udać się do sąsiedzkiego kraju, Orgoreynu, by tam namawiać do tego reprezentantów wspólnoty (organu rządowego Orgoreynu). Nie wszystko układa się po jego myśli. Jak okrutna potrafi być zima na Zimie? Czy Ai zdoła zawrzeć umowę w imieniu Ekumeny?

Autorka powierzyła historię aż dwóm narratorom pierwszoosobowym – Ziemianinowi Ai oraz Getheńczykowi Estravenowi, w opowieść dodatkowo wpleciono raport jednego ze zwiadowców (trzeci narrator pierwszoosobowy, jednak nieistotny dla rozwoju akcji) oraz kilka podań, co w rezultacie daje bardzo ciekawy efekt. Oglądane z punktu widzenia dwóch różnych osób, i to różniących się absolutnie wszystkim: pochodzeniem, kulturą, osobowością i płcią, te same sytuacje nagle stają się zupełnie różne. Tam, gdzie jedna z postaci uważa, że jej wypowiedź była nieśmiała, druga twierdzi, że była sucha. Dla jednego dawanie rad to obraza dla drugiej strony, dla drugiego - cenny prezent. To zderzenie kulturowe przypomina mi niemalże przerysowany mocno dialog Europejczyka i Japończyka, a to przerysowanie pogłębia jeszcze fakt, iż jedna z postaci to pełnokrwisty, ziemski mężczyzna ze swoimi hormonami, druga nijak nie mieści się w kategoriach ludzkich.

Muszę przyznać, że nie jest to lektura łatwa, lekka i przyjemna. Oglądamy ludzkość jakby z innej perspektywy - nie ma tu testosteronu są za to bardzo trudne, wręcz groźne, warunki klimatyczne, więc najsilniejszym instynktem staje się instynkt przetrwania. Nie funkcjonuje kara śmierci, najwyższą karą jest bowiem wygnanie, które przy niskich temperaturach i nieurodzajnej ziemi, może się okazać jednak identyczne w skutkach. Getheńczycy nie znają wojny, ani nie mają na nią określenia. Są to z natury łagodne istoty, a jednak oglądamy na Gethenie pewne znane nam sceny. Jakie? Myślę, że warto przekonać się na własną rękę.

Okładka wydania, której zdjęcie umieściłam na początku, wydaje się bardzo adekwatnie oddawać nastrój Lewej Ręki Ciemności. Dokładnie w takich kolorach postrzegałam Zimę, mimo padającego śniegu: ciemne, przytłumione zielenie, szarości, ponure, a jednak wabiące tajemniczością. I znów miałam wrażenie, że słowa nie są tu istotne, najważniejsze są obrazy. LeGuin - szamanka słowa - nie zawiodła mnie i tym razem.

Polecam głównie fanom tego gatunku, ale nikomu nie zaszkodzi przekonać się osobiście, dlaczego powieści LeGuin są zaliczane do klasyki science-fiction.

Ocena: 4/5
tytuł oryginału: The Left Hand of Darkness
tłumaczenie: Lech Jęczmyk
Wydawnictwo: Książnica
liczba stron: 279 + 3
oprawa: miękka ze skrzydełkami
cena z okładki: 24,90 PLN
jak do mnie trafiła: Matras, 23,65 PLN

wtorek, 7 czerwca 2011

Truth be told - czyli prawda o mnie

Pablo wywołał mnie do tablicy, więc się uzewnętrznię trochę, choć należę raczej do osób mało wylewnych.

Wychowałam się w miejscowości, w której przyszedł na świat noblista Isaac Bashevis Singer - Leoncinie - pięknym, zielonym miejscu, gdzie rzadko pada deszcz. Stąd pochodzi moja rodzina od strony mamy. Szkoda, że Leoncin nie wykorzystuje w celach marketingowych faktu wydania na świat noblisty ;)

Mieszkam i pracuję w Warszawie, skąd, wiele pokoleń wstecz, pochodzą moi przodkowie od strony ojca. Kocham to miasto, ale emeryturę planuję spędzić w Leoncinie.

Mam na karku trzeci krzyżyk, choć czuję się przynajmniej na ładnych parę lat mniej. I nieprawdą jest, jakoby w dniu trzydziestych urodzin coś się zmieniało. Nie wierzcie w te pogłoski. Trzęsienie ziemi pewnie gdzieś odnotowano, ale na pewno nie w moim pobliżu. Twarz też mi się nie zmieniła, tylko kolor włosów, ale to innego dnia i zgodnie z planem ;)

Mam cudownego męża, który jest też moim najlepszym przyjacielem. Jest ode mnie o 30 cm wyższy, co jest bardzo praktyczne przy wszelkiego rodzaju pracach domowych ;) O, a tak wyglądaliśmy 4 września ubiegłego roku:




Hodujemy sześć (6) kanarków. Miał być jeden, mężczyzna imieniem Kajmuś, ale kiedy zniósł jajko i wpadł w "depresję poporodową" musieliśmy powiększyć rodzinkę. Niestety Kajmuś terroryzował (tak, nadal mówimy o niej w rodzaju męskim) swojego męża i tak rodzina powiększyła się o dwa kolejne ptaszki. Dwa ostatnie są dziećmi Kajmusia i jego drugiego męża.

Uwielbiam polskie góry, szczególnie późną wiosną i wczesną jesienią, ale nie gardzę żadną porą roku ani pogodą. Ważne, żeby krajobraz nie był płaski :) Odkąd popsułam sobie kolano mogę zapomnieć o sportach zimowych i muszę nieco uważniej dobierać trasy wędrówek, ale i to nie zmusi mnie do leżenia plackiem na plaży :P

Mam wiele zainteresowań, w zasadzie interesuję się wszystkim po trochu: znam planety układu słonecznego i wiem jak dobrać odpowiednią farbę do mieszkania (chodzi nie tylko o kolor).

Kocham gotować. Łączenie składników sprawia mi frajdę, a banan na buzi męża - jeszcze większą. Korzystam czasem z książek kucharskich, ale najczęściej sama wymyślam przepisy. Najbardziej lubię kuchnię włoską (która nie zaczyna się i nie kończy na pizzy). Umiem i lubię robić (i jeść) sushi.

Muzyka... lubię ciężkie klimaty - Type'o'Negative, Nightwish, Iron Maiden, ale od paru lat słucham tego, co mi "wpadnie w ucho" - ostatnio jest to np. SoShy, muzyka z Piratów z Karaibów, czy japoński punk rock. Lubię covery punkowe. Kiedyś z mężem żartowaliśmy, że na moim odtwarzaczu można znaleźć takie znakomitości jak Vivaldi, Verdi, Lordi... trochę to przerysowane, ale tylko trochę ;)

Kino - absolutne nr 1 to Gwiezdne Wojny i Piraci z Karaibów. Ex equo. Poza tym postapokaliptyczne, cyberpuknowe wizje i Tim Burton. Seriale: Dr Who, CSI, That 70's show, Ally McBeal, Przyjaciele, True Blood (kocham piosenkę z czołówki!).

Książki - last but not least. Czytać i czytania nauczyła mnie mama, w moim domu rodzinnym zawsze było pełno książek i tak jest nadal - moja dwuletnia siostrzenica też lubi książki i często ją można przyłapać na jej mini foteliku bujanym z ulubionym Tuptusiu w dłoni. Kiedyś, pilnując jej, czytałam Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Niunia wzięła je do rączki, popatrzyła z namaszczeniem na okładkę, pogłaskała ją i oświadczyła "Ćitam".

Kiedyś chciałam być czarownicą i Jedi (to jak byłam bardzo mała), potem archeologiem (konkretnie Indianą Jonesem w spódnicy) i astrofizykiem, a w międzyczasie detektywem (w stylu Poirot). Trochę mi z tych marzeń zostało - czytam głównie szeroko pojętą fantastkę oraz kryminał ;)

I to by było na tyle. A ja chciałabym poprosić o zwierzenia Ewę i Martę :) Poprosiłabym też Enedtil, ale ta się najwyraźniej gdzieś zawieruszyła...

Kamieniczka - Edyta Szałek

Kiedy na zewnątrz robi się ciepło i słonko swymi promieniami rozleniwia mnie prawie do granic możliwości zaczynam poszukiwać "lekkiej, łatwej i przyjemnej" literatury kobiecej. Co prawda jakoś się nie widzę czytającą skróconą wersję jakiegoś romansidła a'la soap opera, jednak odprężenie umysłu wymaga poświęceń.

Gdzieś w Polsce, w miasteczku jakich wiele, przy jednej z wielu ulic stoi (choć właściwszym słowem byłoby: niszczeje) Kamieniczka. Dla jednych jest elementem krajobrazu, dla innych domem dziadka, sklepikiem z dziecinnych wspomnień, nadzieją na przyszłość.

Na Kamieniczkę składa się dziewięć króciutkich opowiadań, pozornie ze sobą niepowiązanych. Ot, migawki z życia małego miasteczka.  Te migawki były zresztą zamiarem autorki. Chciała stworzyć dla czytelnika album fotograficzny. Czy jej się udało?

Panią z pomarańczowym parasolem, idącą w stronę kamieniczki, widzi przez okno przy porannym rachunku sumienia fotograf, który za chwilę pójdzie na zakupy do pobliskiego dyskontu i zanuci piosenkę sfrustrowanej dziewczynie. Kelnerka poda kawę panu i pani z pomarańczowym parasolem... Coś niesamowitego, jak małe szczegóły potrafią wiązać w całość przypadkowe epizody, uchwycone piórem niczym aparatem fotograficznym. Jak wiele nieistotnych rzeczy łączy ludzi, którzy być może nigdy nie zamienią ze sobą nawet słowa, być może staną się najlepszymi przyjaciółmi.

Szałek ma to coś, co czasem nazywa się "lekkim piórem", ale, bynajmniej, nie w rozumieniu potocznym. Ona umie nie tylko odpowiedzieć na maila. Jej pióro potrafi stworzyć obrazy i sprawić, że czytelnik będzie je oglądał z zaciekawieniem i przyjemnością. Jej język nie jest kwiecistą próbą stworzenia dodatkowych 30 stron, a mimo to opowiadania na tym nie cierpią, każde jest kompletne w tej formie, w jakiej zostało wydane, a razem tworzą piękny album z fotografiami bezimiennego miasteczka.

Edyta Szałek napisała Kamieniczkę dla matki, w podziękowaniu za książki. Ja również zawdzięczam mojej matce, Barbarze, to, że czytam. Chciałabym mieć talent Pani Edyty, żeby móc w podobny sposób podziękować za podarowanie jednej z najpiękniejszych rzeczy: wyobraźni.

Zapewniam, że jeśli chcecie mile spędzić niedzielne popołudnie, lepiej zapłacić 22 złote za ten malutki zbiorek migawek z życia, niż obejrzeć w kinie kolejną amerykańską komedię, w której na koniec oryginalna okazuje się jedynie piosenka w czołówce...

Niestety, Kamieniczka nie zaspokoiła mojego głodu literatury "lekkiej, łatwej i przyjemnej". Ale może to i dobrze?

Polecam!

Ocena: 4,5/5
Wydawnictwo: Amea
liczba stron: 94
oprawa: miękka ze skrzydełkami
cena z okładki: 21,90 PLN

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Książka na wakacjach

Ludzie wyjeżdżają na wakacje - dlaczego książki nie mogą? Dwie książki (dalej "Wczasowiczki") z mojej biblioteczki obalą stereotyp, że to człowiek zabiera książkę na wakacje ;)

KSIĄŻKA NA WAKACJACH

WCZASOWICZKA nr 1
Olga Rudnicka - Natalii 5


WCZASOWICZKA nr 2
Alexander McCall Smith - 44 Scotland Street



Zasady są proste:
  1. Akcja "Książka na wakacjach" trwa od 6 czerwca do 30 września 2011, zgłoszenia przyjmuję do 30 czerwca 2011
  2. W akcji mogą wziąć udział wyłącznie osoby posiadające bloga od przynajmniej miesiąca
  3. Do akcji "Książka na wakacjach" zgłaszamy się w komentarzu pod tym postem poprzez podanie nazwy i linku do swojego bloga, zaznaczenie, którą Wczasowiczkę chcemy otrzymać oraz przesłanie do mnie mailem swojego adresu korespondencyjnego (proszę też o podanie nicka i adresu bloga)
  4. Należy umieścić banner akcji "Książka na wakacjach" w widocznym miejscu na swoim blogu (można oczywiście go zmniejszyć)
  5. Kolejność otrzymania przesyłek zostanie ustalona w drodze losowania - każdy ma równe szanse
  6. Od otrzymania Wczasowiczki masz dwa tygodnie na jej przeczytanie i zamieszczenie recenzji na swoim blogu oraz przesłanie do mnie linku mailem - im szybciej to zrobisz tym więcej osób odwiedzą nasze Wczasowiczki :)
  7. W mailu zwrotnym otrzymasz adres osoby, do której w możliwie najkrótszym czasie prześlesz Wczasowiczkę w stanie niepogorszonym (pomijając normalne zużycie) listem poleconym
  8. Ostatnia osoba prześle Wczasowiczkę z powrotem do mnie
Będę wdzięczna za umieszczenie na Waszych blogach bannera akcji "Książka na wakacjach" nawet jeśli nie chcecie wziąć w niej udziału.


ZAPRASZAM :)

sobota, 4 czerwca 2011

Zimowy Monarcha - Bernard Cornwell

Nie wiadomo, czy Artur rzeczywiście żył, źródła historyczne nie negują ani nie potwierdzają jego istnienia. Niektóre z nich zakładają, że nie był monarchą, tylko wodzem imieniem Artorius, inne ustawiają jego dzieje na półce obok Beowulfa i Robin Hooda. Któż z nas jednak nie zna legendy o sprawiedliwym i mężnym Królu na Camelot i jego dzielnych rycerzach zasiadających przy Okrągłym Stole? Cornwell trochę zweryfikuje naszą wiedzę i spojrzenie.

Na samym początku znajdziemy spis osób i miejsc poruszonych w książce oraz mapkę Brytanii z przełomu V i VI wieku. Nie będę tu wymieniać postaci, szczególnie, że duży procent imion jest Wam znany. Nadmienię, że bohaterów powieści oglądamy z perspektywy narratora, Derfela Cadarn, obnażając sympatie i antypatie naszego młodego wojownika, a dojrzały starzec, brat Derfel czasem prostuje te ukazane w krzywym zwierciadle karykatury.

Walczę sama ze sobą, ponieważ chciałabym w tym miejscu opisać Wam fabułę książki, jednak każda moja próba okazuje się elaboratem skrzyżowanym z odą ku chwale i czci autora. Fabułę więc zamknę nietypowo w punktach:
  • umierający Wielki Król Uther wyznacza na swojego następcę swego nowo narodzonego wnuka, Mordreda, ustanawiając jednocześnie opiekunów, w tym swego wydziedziczonego syna z nieprawego łoża, Artura. Matka Mordreda, mieszkająca tymczasowo we włościach nieobecnego druida Merlina, zostaje ponownie wydana za mąż za króla Gundleusa, jednak oblubieniec zabija ją oraz prawie wszystkich mieszkańców domu Merlina
  • Artur powraca by opiekować się swym bratankiem i jego ziemiami. Jako dobry wódz dąży do zawarcia pokoju ze wszystkimi plemionami Brytów i zjednoczenia się przeciw najeźdźcom spoza granic Brytanii. Planuje nawet małżeństwo z córką jednego z najgroźniejszych przeciwników aby ten cel osiągnąć. Niestety, szaleństwo (czytaj miłość do Ginewry) niweczy jego dobre chęci, a dziedzictwo oraz życie Mordreda zawisają na przysłowiowym włosku
  • Merlin w tym czasie poszukuje Mądrości Brytanii, Trzynastu Skarbów stanowiących najbardziej tajemniczy i najpilniej strzeżony zbiór talizmanów, dzięki któremu ma nadzieję przywrócić w Brytanii dawny ład
  • Balansująca na granicy szaleństwa Nimue, kapłanka Merlina, pała żądzą zemsty na królu Gundleusie, który zadał jej dwie z Trzech Ran będących swoistą bramą do oświecenia
  • Nasz narrator, Derfel, służy Arturowi i pnie się w hierarchii wojskowej, walczy, kocha, nienawidzi, uczy się, obserwuje, żyje.

Cornwell ożywił ducha dawno minionej i prawie zapomnianej epoki. Z mroku dziejów i spośród mgieł Avalonu przywołał do nas postacie Morgany, Artura, Merlina, Mordreda, Galahada czy Lancelota, lecz nie posadził ich przy Okrągłym Stole, ani nie kazał toczyć magicznych bojów. Dał im w zamian broń z żelaza w dłoń i, wspierając się historycznymi faktami, pokazał na czym tak naprawdę polegało życie i rycerstwo w piątym stuleciu naszej ery.

Egzystencja ludzka w tamtych czasach niewiele miała wspólnego z bajką, pięknymi strojami i ucztowaniem. Na każdym kroku czaiło się niebezpieczeństwo, wszędzie można było natknąć się na zatknięte na włóczniach głowy nieprzyjaciół, wojownicy, kiedy nie walczyli z sąsiadami, wyżynali w pień osady na pograniczu, gwałcąc kobiety i rabując co się da. Szybko zdobyte bogactwo łatwo można było stracić, podobnie jak zdrowie, czy życie. Na królewskim dworze nie czekały hulanki, koronkowe intrygi i trucizna, a raczej narady wojenne, pojedynki w imię honoru, krew, pot i łzy. Mężczyźni nie pertraktowali tylko walczyli, kobiety zaś czekały na swych mężczyzn, by dać im ukojenie po wygranej walce, lub stawały się niewolnicami w razie porażki.

Ogromną rolę odgrywała religia - krwawe ofiary miały zapewnić pomyślność i przychylność bogów, we wszystkim dopatrywano się wróżb i znaków. Postępująca chrystianizacja również nie pozostała w Brytanii bez echa, wielu mieszkańców Wyspy przyjęło chrześcijaństwo, ale niektórzy z nich nadal, po cichu i na wszelki wypadek, pozostawało wiernymi wyznawcami starych bogów, a w dziele Cornwella można obserwować wiele przykładów takich zachowań. Jedna z głównych postaci kilkakrotnie popełnia gafę szybko poprawiając "Boga" na "bogów" i odwrotnie, w zależności z kim rozmawia.

Należy również nadmienić, że autor ma duże poczucie humoru. Czytając krwawą książkę historyczną dość często wybuchałam śmiechem. Cornwell podszedł z dystansem zarówno do postaci, jak i do poruszanych, często kontrowersyjnych, tematów.
Podrapał się po brodzie, bo dokuczała mu wesz. Potem spojrzał na Galahada, który miał zawieszony na szyi krzyż. - Zazdroszczę temu waszemu chrześcijańskiemu Bogu - stwierdził kręcąc głową. - Jest jeden, ale w trzech osobach. Jest równocześnie żywy i martwy. Jest wszędzie i nigdzie. Żąda, byście oddawali mu cześć, ale nie pozwala czcić innych bogów. W obliczu takich sprzeczności człowiek może wierzyć we wszystko albo w nic. Z naszymi bogami jest inaczej. Są jak królowie, kapryśni i potężni. Kiedy chcą zapominają o nas. Nie ważne, w co wierzymy. Liczy się jedynie ich wola. Nasze czary działają tylko wtedy, gdy oni na to pozwolą. Merlin oczywiście by się ze mną nie zgodził. Sądzi, że jeśli będziemy dostatecznie głośno krzyczeć, bogowie zwrócą na nas uwagę. Ale co się robi z krzyczącym dzieckiem?
- Sprawdza się, co mu dolega - powiedziałem.
- Dostaje lanie, lordzie Derfel - stwierdził (...)
Reasumując: świetnie napisana książka z wartką akcją, żywymi i zróżnicowanymi postaciami, stanowiąca obraz Brytanii w najmroczniejszym okresie jej dziejów. Doskonale opisane zwyczaje, osady ludzkie, stroje. Może język jest zbyt wyszukany, jednak Derfel odebrał solidne, jak na owe czasy wykształcenie, wiele nauczył się od bardów, późniejsza zaś jego profesja również wymaga od niego ogłady.

Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam, obawiam się jednak, że o tej pozycji mogłabym mówić godzinami. Jest aż tak dobra. Jest lepsza. Karty Zimowego Monarchy spływają krwią wrogów, dawne wierzenia ożywają, a zróżnicowane postacie nie dają o sobie zapomnieć. Dobrze, że mam przed sobą jeszcze dwie części.

Ocena: 5/5
Tytuł oryginału: The Winter King
Tłumaczenie: Jerzy Żebrowski
Wydawnictwo: Instytut Wydawniczy Erica

liczba stron: 548+6
oprawa: miękka ze skrzydełkami
cena z okładki: 39,90 PLN

czwartek, 2 czerwca 2011

Niechże już popada - czyli stosik(i) na czerwiec

Upał, słonko przygrzewa, wypoczywam... rozleniwiłam się nieco. W maju było skromnie, za to czerwiec zaowocował aż dwoma stosikami.

Jako, że te stosiki starczą mi pewnie i na lipiec, postarałam się o dopełnienie mojego wakacyjnego rytuału pt. literatura kobieca. Haha, tak: ja!


W ubiegłym roku mi nie wyszło, bo za co się nie wzięłam, okazywało się dobrą  lekturą, ale mało kobiecą, więc w tym roku zdałam się na propozycje krakowskiego wydawnictwa AMEA, reklamującego siebie jako wydawcę dobrej literatury dla kobiet. I tak od góry:
Naga - nie jestem do tej pozycji przekonana, ale "nie mów hop..."
Kamieniczka - może okazać się całkiem niezłą pozycją
Nie ma o czym mówić - podobno dodatkowym bohaterem jest język - zobaczymy :)
Dziewczyńskie bajki na dobranoc - klasyczne baśnie inaczej
a na samym dole propozycja dla cioci i Niuni: Aurelka czyli wielkie hece małej świnki
Fantastyki nie mogło u mnie zabraknąć i stąd Pamięć Ziemi - kultowy cykl Carda wznowiony przez Prószyński i s-ka zawitał i na moją półeczkę
A Pratchetta przedstawiać nie muszę ;)
Podmorska wyspa kolejna pięknie wydana powieść od Muzy. Widziałam niezłe opinie, więc pewnie się niedługo wezmę.




Wschodzący księżyc - polubiłam podróże wehikułem czasu ;P a na poważnie to nie było jej w planach, może w jakiś deszczowy weekend, niemniej jednak dziękuję Instytutowi Wydawniczemu Erica :)
Opowieści z Wilżyńskiej Doliny enedtil jest mistrzynią zachęcania mnie do lektur ;)
Siewca wiatru - a to sprawka Maksa. Obie książki sprawiłam sobie w Selkarze z okazji urodzin, imienin i dnia książki.
Trylogia arturiańska (recenzja Zimowego Monarchy jeszcze w tym tygodniu. O ile zdołam ochłonąć na tyle, żeby to nie była Oda do Cornwella)
oraz dwa pierwsze tomy Wojen Wikingów - obie serie tak trochę z sentymentu - do Artura, do Wikingów... Muszę przyznać, że obie serie są ładnie wydane, szczególnie przypadł mi do gustu kremowy papier.

W tym miejscu chcę powiedzieć, że się przeprowadzam. Na Wenus. Tam przynajmniej doba ma wystarczająco dużo godzin. Atmosferę się... poprawi ;P

A na Nieprzyjacielu Boga wprawne oko dostrzeże zakładkę z elfikiem, którą dostałam od siostry na urodziny. Jest śliczna i bardzo praktyczna. No i mówi dużo o guście czytelniczym właścicielki (oraz jej siostry).
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...